Jestem ostatnim, który krytykowałby kogoś za to, że przejrzał na oczy co do natury PiS. Każdy ma jakąś granicę kompromisu. Timing ma jednak znaczenie.
Konfederacja przypomina sportowca, który najlepszą formę złapał na dwa miesiące przed igrzyskami. Wiele bowiem wskazuje na to, że najwyższe poparcie formacja ta ma już za sobą. Mogą o tym zdecydować trzy czynniki.
Stan polskiej armii to tylko wycinek politycznego frontu wschodniego, który w jesiennej kampanii ma szansę odegrać bardzo znaczącą rolę.
Można obśmiać słowa Kaczyńskiego i organizować „marsz ryżych” czy rymować o Rudym, który przyjechał do Ostródy. Ale nie zawsze śmiechem i ironią zlikwidujemy każde zagrożenie.
Prof. Jarosław Flis nazywa partie, które żywią się takim elektoratem, Tymczasowymi Ugrupowaniami Protestu (TUP), ja zaś stosuję nazwę ONR (Oni Nie Rządzili) lub NA (Niestety Aktywni).
Usłyszałem, że jest Trzecia Droga: wychodzimy bez parasola, bo na pewno nie będzie padać. Minęło parę miesięcy i już nie tylko pada, ale zaczyna solidnie lać.
W szeregach Lewicy pojawił się strach, czy ich wyborcy ostatecznie nie pójdą wydeptaną już w ostatnich wyborach prezydenckich ścieżką i nie oddadzą głosu na KO. A w sondażach nie rośnie, lecz słabnie.
Przyjęło się twierdzić, że właśnie to ugrupowanie rozstrzygnie o tym, kto po jesieni będzie rządzić w naszym kraju. Nie zgadzam się z tym.
Jeśli opozycji demokratycznej nie uda się zdobyć większości mandatów, wówczas Kaczyński rozpocznie akcję osaczania Konfederacji. Modelowo są tu możliwe dwa scenariusze.