W unijnej debacie o brexicie przewija się jeden punkt widzenia: piłka jest po stronie Brytyjczyków.
Ani rząd brytyjski, ani Unia nie są przygotowane do twardego brexitu, tak by skutki gospodarcze nie były katastrofalne dla obu stron. Można postawić na coś innego.
Theresa May znowu postawiła na swoim, głosowania na razie nie będzie. Będzie za to polityczna szamotanina i być może już wkrótce próba odsunięcia jej od władzy. A może nowe wybory?
Umowa Theresy May to Hotel Kalifornia. Nie daje tak naprawdę prawa do całkowitego wyjścia z Unii. Ta prawda z cynicznego powiedzenia powtarzanego przez brytyjskich posłów dociera do brytyjskiej elity i zwykłych ludzi.
Deklaracja nie spełnia postulatów kontynuacji niezakłóconego handlu między Unią i Brytyjczykami. Dla Theresy May może okazać się zbyt słabym atutem w grze o zatwierdzenie umowy rozwodowej.
Dziś May jest tak ostro rozliczana przez swych przeciwników w partii i Izbie Gmin również dlatego, że wynegocjowany projekt porozumienia brexitowego lekceważy jej własne „czerwone linie”.
Nad brexitem unosi się zapach gnijących tłustych serów. Jeśli nie będzie porozumienia z Unią, Brytyjczycy będą musieli przejść na dietę. Dopiero wtedy może pójdą po rozum do głowy.
Sprawa wzburzyła brytyjską opinię publiczną, w szczególności „pokolenie Windrush”. Ale musi budzić niepokój także innych społeczności imigracyjnych.
Gdy prezydent USA podpiera się materiałami sfabrykowanymi przez brytyjską skrajną prawicę, dyplomacja ma kłopot w skali międzynarodowej.
Wygląda na to, że Wielka Brytania, która bardzo chciałaby już przejść do drugiego etapu brexitowych negocjacji, zgodziła się zapłacić 50 mld euro (44 mld funtów) za rozwód z Unią.