Ameryka w patriotycznym zrywie szuka słusznej pomsty. Zapowiedziała odwet już w dniu ataku na Manhattan i Pentagon – i musi go dokonać. Wielkie okręty, samoloty, tysiące żołnierzy USA szykują się do uderzenia. Ale gdzie, kiedy, przeciw komu, jakimi siłami i z jakim skutkiem? Sojusznicy Stanów Zjednoczonych mają z tym nie mniejszy kłopot niż sama Ameryka.
Maklerzy i finansiści, którzy śpiewali „God bless America” podczas uroczystego otwarcia giełdy na Wall Street po kilkudniowej przerwie, mieli szczere łzy wzruszenia w oczach. Wierzyli, że „prawdziwy Amerykanin nie sprzedaje teraz akcji”, jak głosiły patriotyczne hasła, żeby uchronić giełdę przed spadkiem, a w każdym razie przed paniką. Ale jednym załzawionym okiem zerkali na swoje monitory i na tabelę cen, czy aby inni się nie pokwapią ze sprzedażą, a oni zostaną z bezwartościowymi akcjami w ręku.
W mieście nie możemy się doliczyć tysięcy ludzi, jednym z nich jest prezydent – komentował z goryczą nowojorski strażak uczestniczący w akcji ratunkowej na Manhattanie. Zamiast prezydenta na prawdziwego bohatera, umiejącego podnieść morale Amerykanów, wyrósł burmistrz Rudolph Giuliani. Ale George Bush odrabia straty i stanął przed wielką szansą, jaką los daje nielicznym – w godzinie próby.
Ten starożytny kraj można najechać i okupować, ale nie można nad nim zapanować. Odcięty od morza, wyżynny, z ostrym klimatem, widział wiele armii. Podbijali go Persowie, wojska Aleksandra Wielkiego, Arabowie, Mongołowie, próbowało Imperium Brytyjskie i sowieckie. Armie przyszły i poszły. Dla białych najeźdźców okazywał się piekłem.
Gdy w dowództwie izraelskiego Mosadu minuta po minucie analizowano zamachy na Pentagon i wieże WTC, po raz pierwszy padło często potem powtarzane zdanie: „U nas by się to nie mogło zdarzyć”. Ile w tym rzetelnej oceny, a ile czczej przechwałki, trudno powiedzieć, bo przecież Izrael, mimo iż niewątpliwie posiada największe na świecie doświadczenie w zmaganiu się z islamskim terroryzmem, nigdy nie stanął przed wyzwaniem tego rzędu.
Islam znaczy posłuszeństwo Bogu. Daje ono poczucie szczęścia nawet w biedzie. Najmłodsza z wielkich religii monoteistycznych rośnie w siłę od Afryki po Filipiny i patrzy bez kompleksów na chrześcijan i żydów. Całkiem możliwe, że w połowie tego wieku muzułmanie będą stanowić największą grupę religijną świata.
Co łączy w Afganistanie bojowników z Arabii Saudyjskiej, Pakistanu, Bośni i Czeczenii, z chińskiej prowincji Xinjiang zamieszkanej przez Ujgurów, a nawet z kraju tak odległego geograficznie i religijnie jak buddyjska Birma? Otóż łączą ich pieniądze Osamy ibn Ladena – i idea panislamizmu.
Gdy 17 września po najdłuższej przerwie w swej historii ruszyła giełda nowojorska i Dow Jones stracił w ciągu jednego dnia ponad 7 proc. swej wartości, stało się oczywiste, że nadwerężone zaufanie i poczucie niepewności popycha amerykańską gospodarkę ku pierwszej od 10 lat recesji. Jedyna dziś lokomotywa światowej gospodarki porusza się niezbyt energicznie, co nikomu nic dobrego nie wróży.
Kij w mrowisko włożył Andrzej Olechowski. Komentując w stacji TVN 24 atak na Nowy Jork stwierdził, że Polacy też powinni uderzyć się w piersi, bo w PRL byli szkoleni terroryści. Politycy SLD rzecz jasna natychmiast podali słowa Olechowskiego w wątpliwość, a ludzie związani z prawicą ochoczo potwierdzali rewelacje byłego ministra spraw zagranicznych. W końcu, wynikało z podtekstu, Andrzej Olechowski, który nigdy nie ukrywał swoich związków z wywiadem PRL, musi wiedzieć, co mówi.
– To niewyobrażalne – opowiada Oeter McKendry, ochotnik, który przybył z Maine. – Tak często widzieliśmy filmy, w których Bruce Willis sam burzy wieżowiec i odjeżdża, jak gdyby nic się nie stało. To już nie jest film. Znalazłem wiele strasznych rzeczy. Znalazłem palec, łokieć i część twarzy. Lecz najbardziej wstrząsnęły mną buty. Gdziekolwiek spojrzałeś – setki butów. I ta świadomość, że każdy z nich został zerwany z nóg właściciela w chwili wybuchu.