Stacje telewizyjne konkurują ze sobą na śmierć i życie. Polsat walczy o widza z TVP 1, TVN z TVP 2. RTL 7 próbuje doścignąć TVN. Elektroniczny pomiar oglądalności z dokładnością co do minuty (telemetria) odnotowuje liczbę widzów oglądających każdy program. Każda chwila zainteresowania wybraną stacją jest dla niej bezcenna. Tym bardziej że czas przeznaczony na oglądanie telewizji niewiele się zwiększył od chwili, gdy zamiast dwóch programów telewizji publicznej pojawiło się kilkanaście kanałów. Polak poświęca na oglądanie telewizji średnio 3 godz. 35 min. dziennie. Z tego obecnie na TVP 1 przeznacza 1 godz. i 5 min., na Polsat - 53 min., na TVP 2 - 38 min., na TVN - 12 min., a RTL 7 dokładnie 7 min. Tort został podzielony, ale nie po wsze czasy. Równanie jest proste: im więcej widzów, tym więcej pieniędzy z reklam. Przy czym reklamodawców wcale nie interesuje jakość programu ani jego wartość. Interesuje jedynie oglądalność programu. To słowo-klucz. Stąd tak wielki wpływ masowych, nie najlepszych gustów na programy. Telewizja psuje się od widza.
Wideoklip, dziecko poczęte z mariażu przemysłu płytowego i telewizji, jest u nas dzieckiem niechcianym. Branża fonograficzna skarży się, że musi wydawać duże pieniądze na produkcję grających obrazków, na które nie ma miejsca w telewizyjnych ramówkach. Ludzie telewizji odpowiadają, że teledyski jeszcze kilka lat temu oglądane chętnie, dziś mało kogo z widzów obchodzą.
Dziś, gdy nauki przyrodnicze przeżywają wielkie dni, demaskując kolejne tajemnice natury, warto się zastanowić, jak tę erupcję wiedzy – fascynującej, choć niezwykle trudnej – pokazaliby magicy z „Sondy”, telewizyjnego programu popularyzującego naukę?
Głośna rezygnacja wicedyrektora Telewizyjnej Agencji Informacyjnej Jacka Maziarskiego skłania ponownie do przyjrzenia się związkom telewizji publicznej ze światem polityki. Bo choć Maziarski wskazał na rosnące wpływy w TVP jednego ugrupowania - Polskiego Stronnictwa Ludowego, to samo zjawisko politycznej presji na dziennikarzy z programów informacyjnych jest znane nie od dzisiaj, dotyczy wielu partii i wciąż nie ma na to skutecznej recepty.
Przepis na letni program jest prosty: mniej publicystyki, mniej refleksji, w zamian za to rozrywka, ale też nie zbyt ambitna. Ponadto same powtórki.
W ubiegłym tygodniu w głównej kwaterze Naszej TV w podwarszawskim Piasecznie stoczono prawdziwą bitwę. Na szczęście krew się nie polała, ale skoro na placu boju ścierały się trzy agencje ochroniarskie, a zwaśnionych próbowało uspokajać kilka patroli policyjnych, to chyba jasne, że bitwa toczyła się na serio, a nie na żarty.
Gdy jedna trzecia telewidzów zaczyna kogoś ślepo kochać, a jedna trzecia równie gorąco nienawidzić, to wówczas staje się jasne, że mamy do czynienia z osobowością telewizyjną.
Fenomen Naszej TV polega nie na tym, że pojawia się ona i nagle znika z ekranu. W gruncie rzeczy nikt nie wie, do kogo naprawdę należy. Oficjalnie to własność Henryka Chodysza i grupy związanych z nim biznesmenów. Mówi się, że po cichu przeszła do strefy wpływów właściciela Polsatu Zygmunta Solorza.
Kobiety w reklamach piorą, sprzątają i rozmawiają z domowymi sprzętami. Mężczyźni brudzą się, bałaganią i zarabiają pieniądze. Zgodnie z reklamowym stereotypem tak wygląda przeciętne polskie małżeństwo.
Współczesna wojna jest wirtualna, aseptyczna i przebiegle kłamliwa, a zabiega o sympatię publiczności jak sprzedajna dziwka, która wie, co pokazać, a co ukryć. Militaryści używają terminu "teatr wojenny". Ale dziś wojna jest teatrem w sensie telewizyjnym. Na bezpieczną odległość dla widza.