Stara anegdota mówi, że wiekowy jubiler dawał kamień nieopisanej piękności do przecięcia najmłodszemu ze swych czeladników. On nie wie, ile to warte – tłumaczył – jemu ręka nie zadrży. Od paru sezonów ćwiczymy w polskim teatrze nieco zmienioną wersję tamtej przypowieści. Najzdolniejszy czeladnik bez oporu sięga na półkę po skarby. Patrzcie, z jaką gracją prowadzi laubzegę – ekscytują się zgromadzeni wokół jubilerzy – jak zmyślnie dobiera narzędzia. Cóż z tego, że cięcie wychodzi mu w końcu koślawo?
Najżywsze spory w kuluarach tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Kontakt w Toruniu wywołał występ włoskiego zespołu, w którym wzięli udział niepełnosprawni. Polska widownia, nieprzyzwyczajona do łączenia sztuki z pracą terapeutyczną zareagowała skrajnie spolaryzowanymi emocjami: od wzruszenia po złość. Czy świadczy to źle o nas, zblazowanych, których dopiero ekstremalne okoliczności widowiska potrafią wyrwać z obojętności – czy źle wypada myśleć raczej o zawartości festiwalowego afisza, na niewiele, poza obojętnością, zasługującej?
Teatr introwertyczny? Kto wie, może właśnie ten sposób uprawiania sztuki scenicznej zostanie niedługo uznany za jedno z najciekawszych dokonań artystycznych kończącego się wieku? Mowa o teatrze posiłkującym się od strony literackiej arcydziełami epiki, nie dramatu; o teatrze, którego siłą napędową są nie tyle konflikty, akcja, przebieg zdarzeń, ile duchowe doświadczenia portretowanych postaci.
W najnowszym przedstawieniu Piotra Tomaszuka Bóg z rozmysłem posługuje się szatanem, aby pospołu zniszczyć takie wcielenie miłości, jakiego nie było w planie stworzenia. Zaś w spektaklu Pawła Szkotaka Stwórcę zdetronizowano: jest tylko bezsilnym, labidzącym staruszkiem, podczas gdy na ziemi niepodzielnie króluje śmierć. Obydwie inscenizacje ocierają się o bolesne bluźnierstwo. Nie są jednak przejawem nihilizmu; zrodziły się z elementarnej niezgody na zwichnięcie porządku świata i próbują w prowokacyjnej formie ową niezgodę zaszczepić widowni. Czy im się uda?
– Najpierw czterech facetów wychodzi na scenę i zamiata podłogę, potem czterech następnych zdejmuje pokrywy z koszy na śmieci i wali nimi jak orkiestrowymi talerzami, a potem dwie czy trzy panienki wachlują się gazetami. I to mniej więcej wszystko – w ten sposób bileter nowojorskiego teatru Orpheum zachęca mnie do obejrzenia spektaklu „Stomp”.
Gdy podnosi się kurtyna – pośrodku rozległej biało-brązowo-beżowej przestrzeni, w fałdzie podłogi tkwi, niczym nie zebrana w porę kapusta, pojedyncza ludzka głowa. Zdekapitowany łeb Ryszarda III, który gada: obwieszcza światu, że nikt nie zdoła dorównać mu w zbrodni i łotrostwie. Pięknie i oryginalnie wymyślona jest ta scena. Tak pięknie i oryginalnie, że widz nawet nie zdąży postawić sobie pytania, dlaczego właściwie przychodzi mu obcować na scenie z samotną czaszką, zamiast oglądać ją zrośniętą z resztą właściciela? I czy ten olśniewający obraz w ogóle cokolwiek znaczy?
Rozmowa z Henrykiem Tomaszewskim, twórcą Wrocławskiego Teatru Pantomimy
Chemnitz to coś jak Legnica – zapyziałe miasto na prowincji. W czasach NRD raz na rok – jako Karl-Marx-Stadt, etapowe miasto Wyścigu Pokoju – było przez jeden dzień w centrum uwagi całego bloku, potem dalej zapadało się w sobie. Dziś, odnowione i podmalowane, już o szóstej po południu jest jak wymarłe. W połowie marca jednak Chemnitz zafundowało sobie teatralny skandal.
W ostatniej scenie „Wujaszka Wani” na scenie Teatru Polskiego we Wrocławiu, kiedy długo milcząca Sonia gwałtownie wybiega za odjeżdżającym Astrowem, a potem wraca jak zbity pies i słychać dzwoneczki oddalającego się wozu – trudno odgonić rozczarowanie. Banał sytuacyjny, banał uczuciowy, zda się rażąco niegodny i autora, i inscenizatora, i teatru. A przecież tkwi zarówno w logice tekstu, jak i w konsekwentnie przyjętej poetyce spektaklu. Jaki więc popełniono błąd?
Rozmowa z Krystianem Lupą, reżyserem i scenografem teatralnym