W stulecie prapremiery „Wesela”, 17 marca, w krakowskim Teatrze im. Słowackiego nie zostanie przedstawiona nowa inscenizacja arcydramatu. Będzie tylko koncert – i wspominki. Może to i dobrze; życiem scenicznym narodowej klasyki nie mogą rządzić względy okolicznościowo-kalendarzowe. Dawne teksty winny wracać do repertuaru o tyle, o ile wciąż gotowi jesteśmy je żywo czytać. Pytanie: czy jesteśmy?
Co pewien czas ze sceny lub z widowni rozlega się krzyk: dość pięknoduchostwa, trzeba się zająć tym, co nas otacza, tu i teraz. Co pewien czas teatr „bierze się za rzeczywistość” – i grzęźnie: w publicystyce, w uproszczeniach, w łatwej satyrze. Nie pamięta (a może nie wie), że właśnie gwoli nie byle jakiego dobierania się do rzeczywistości stworzono w przeszłości poręczne inscenizacyjne narzędzia. Stare? Ale jare; są na to dowody. Najnowszy – w Opolu.
„Ktoś ty?” – pyta w III akcie „Akropolis” odchodzącego w wieczność Anioła (a może samego Boga) wyczerpany nadludzką walką Jakub. „Konieczność” – słyszy w odpowiedzi. W przedstawieniu Piotra Cieplaka to słowo nie pada, rym zawisa w powietrzu. Czy dlatego, że odpowiedzią na pytanie biblijnego wnuka Abrahama jest tu cały spektakl?
Aktorka: Alkestis. Twarz Madonny, włosy ciemne. Nieśmiała. Właśnie bezwładnie osuwa się na pierś męża.
Aktor: Admet. Blondyn. Rozmowny. Zanosi się płaczem. Łagodnie obejmuje umierającą kobietę...
Reżyser: Krzysztof. Szatyn. Podczas próby:
– To nie jest worek z kartoflami! To twoja żona! Przytul ją do siebie. Przykleeej się! Jak w reklamie super glu!
Dzieło sztuki, żeby zaistniało dziś w świadomości odbiorców i komentatorów, musi mieć podpórkę. Podpórką może być młodość twórcy, najlepiej połączona z podważaniem całego dotychczasowego dorobku ludzkości w danej dziedzinie. Albo przeciwnie – tak ugruntowana pozycja, że nikt nie odważy się skrzywić. Albo „kultowość” – najczęściej forsownie wykreowana. Albo wpisanie się w modne ciągi skojarzeń, szansa na popisowe komentarze krytyków. Jeśli nie dysponujesz tą lub podobną podpórką, lepiej idź od razu, bracie, na spacer. Nie pchaj się na targ.
Z pierwszego spotkania z teatralną Litwą przed czternastu laty pamiętam smutek i wstyd. Sala warszawskiego Dramatycznego była pusta; parter zajmowało kilkadziesiąt przypadkowych osób. Nic nie wiedziano o wileńskich gościach, nazwa ansamblu – Teatr Młodzieżowy – brzmiała odstręczająco, mało komu coś mówiło nazwisko Eimuntasa Nekrošiusa. Twórcy, którego zna dziś cała teatralna Europa, którego „Otello”, pokazany właśnie w Wilnie, otworzy najbliższe weneckie Biennale, jednego z gigantów teatru XX wieku.
„Moja córeczka”, TVP 2
Widownię „Miłości na Madagaskarze” zająć powinni Zygmuntowie Kałużyńscy, Zdzisławowie Pietrasikowie e tutti quanti niepoprawni kinomaniacy. Znajdą mnóstwo smakołyków: cytatów, odniesień i aluzji do najpiękniejszych filmowych scen, przetworzonych w sceniczne znaki. Publiczności mniej ekranocentrycznej uczta przyrządzona w warszawskim Studio może się jednak wydać nieco postna. Zwłaszcza przy rozbudzonych już – dzięki renomie autora, reżysera, wykonawców, teatru – apetytach.