Łaźnie, łazienki, brodziki i baseny są dziś ulubioną scenerią inscenizatorów i scenografów, poręczną i uniwersalną; wygląda na to, że w kafelkach da się zagrać właściwie wszystko. Umieszczenie widowiska w pejzażu wysoce higienicznym, niekoniecznie jednak wiąże się z czystością i klarownością formy – nie mówiąc o przesłaniu.
Przedstawienie teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy „Obywatel M. – historyja” obrosło legendą, jeszcze zanim powstał tekst sztuki. Wystarczyło, że autor tekstu i reżyser ogłosili, że jej bohaterem będzie Leszek Miller. Premiera miała odbyć się 30 marca, ale inaugurowanie spektaklu o komunistycznym polityku w Wielką Sobotę mogłoby zostać uznane za profanację. Przedstawienie przełożono na 6 kwietnia.
W białostockim teatrze od miesięcy trwa próba sił między p.o. dyrektora popieranym przez prawicowy zarząd województwa a znaczną częścią zespołu, który zarzuca swojemu szefowi brak kompetencji i wprowadzenie atmosfery terroru. Scena pogrąża się w chaosie, a miłośnicy teatru śledząc ten spektakl nie bardzo wiedzą czy to dramat, czy raczej komedia.
Sarah Kane cała jest krzykiem. Wołaniem o miłość zagubioną wśród życiowych ersatzów, podniet i dopalaczy, wołaniem o ratunek przed upadkiem w otchłań. Łatwo zrozumieć widzów, których takie wołanie wprowadza w stan głębokiego, intymnego poruszenia. I wychodzi się na zimnego sukinsyna, gdy próbuje się im przypominać chłodną oczywistość: taki histeryczny krzyk w sztuce, może znaczyć dużo – ale i zarazem niewiele.
Niepowodzenie „Hanemanna” w gdańskim Wybrzeżu jest niestety jedną z wielu przegranych ostatnio bitew w cichej wojnie, która toczy się w łonie sceny. Wojnie między teatrem pragnącym głęboko ukorzenić się na swoim miejscu, osadzającym swe dzieła w historii, w genealogiach, w realiach, w mitologii lokalnej – a teatrem sięgającym po problemy uniwersalne, ponadczasowe, aktualne pod każdą długością geograficzną. Ten drugi jest dziś w uderzeniu, zdobywa zwolenników, porusza emocje. Czy jednak ów pierwszy skazany jest przez to bezapelacyjnie na drugorzędność?
Z górą dwa lata temu w plebiscycie “Polityki” na osobowości telewizyjne zwyciężyły dwa duety: starsi i młodsi panowie, czyli Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski oraz Wojciech Mann i Krzysztof Materna. Jeśli w naszym kraju trzyma się jeszcze – w coraz większym rozproszeniu – nieformalny zakon Miłośników Inteligentnego Humoru (MIH), powinien obchodzić rocznicę ogłoszenia tamtego rankingu jako swe organizacyjne święto. O następnej tego typu satysfakcji nie ma co bowiem nawet marzyć w najbliższej przyszłości.
W pierwszym kwartale nowego roku legnicki teatr wystawi sztukę o Leszku Millerze. Jak zarzekają się twórcy, nie będzie to pean na cześć premiera, lecz „opowieść o prawdziwym człowieku”. Rzeczywiście, Miller ma niebanalny życiorys, ale jest wielu innych polityków również zasługujących na zaszczytne miano bohatera naszych czasów. Poprosiliśmy znanych polskich dramaturgów i scenopisarzy o wytypowanie kolejnych postaci, które mogłyby przejść z czynnej polityki na scenę teatralną, a może nawet na ekran. Zapraszamy do zabawy.
Młody teatr europejski i towarzysząca mu dramaturgia jest dziś pełna czarnych myśli. Jej bohaterowie, bezwolni i rozgoryczeni, nie dysponują żadnym układem odniesienia, pozwalającym beznadziejnej egzystencji przywrócić sens. W ich głowach kłębią się samobójcze chęci, często przekuwane w czyn (czy w próbę czynu). Ile w tym pozy, odwiecznej chęci tragizowania zwykłych niepowodzeń i urazów, a ile rzeczywistej – i przygnębiającej – diagnozy nastroju pokoleń wkraczających w życie na przełomie tysiącleci?
Jakże nagle i jakże mocno pokochali Pragę i jednego z jej piewców! Pisarz z Gdańska tak wczytał się w nadwełtawską prozę, że aż stworzył całą powieść-list do Bohumila Hrabala, świetnie wpisując się w styl adresata. Warszawska reżyserka wywiozła pół zespołu Teatru Współczesnego do Pragi, by nawdychać się tamtejszej atmosfery i przeszczepić ją na swoją scenę. „Czas już to powiedzieć – mamy do czynienia z sukcesem czeskiej kultury w Polsce” – obwieściła „Gazeta Wyborcza” z przesadą typową dla dzisiejszej doby, gdy media, miast relacjonować wydarzenia, starają się je kreować a priori.
„Sen pluskwy” Tadeusza Słobodzianka zaczyna się tam, gdzie „Pluskwa” Włodzimierza Majakowskiego się kończy. Pomysł, żeby odmrożonego, a więc nieśmiertelnego Prysypkina puścić na spacer po dzisiejszej Moskwie i zobaczyć, co z tego wyniknie, musiał być kuszący i aż dziw, że czekał tak długo na realizację.