Żeby nie psuć zaplanowanej gali z udziałem ministra, dyrektorka szkoły specjalnej nie chciała, by wzięły w niej udział jej wychowankowie.
Latem mają się rozpocząć konsultacje projektu, który może całkowicie przeorganizować system szkół dla dzieci z niepełnosprawnościami. Nie psujmy tego, co dobrze działa, mówią jednym głosem pedagodzy, dyrektorzy i rodzice.
Wyszarpane. Wybłagane. Wywalczone. Takich słów używają rodzice niepełnosprawnych dzieci, mówiąc, jak zdobyli miejsce w szkole od września.
Trafiają z normalnych szkół do specjalnych jak do jakiegoś koszmarnego getta. Za słabi po jednej stronie, po przejściu na drugą stają się naprawdę niepełnosprawni w sensie społecznym, bo odcina im się przede wszystkim zawodową przyszłość.
W szkole najważniejsza ze wszystkiego jest samoobsługa, bo tylko ona daje uczniowi szansę na życie w świecie, w którym żyją wszyscy. Dlatego całymi miesiącami uczy się trzymać łyżkę, trafiać nią do ust, gryźć, sygnalizować potrzeby, podciągać spodnie, ciąć nożyczkami, spuszczać wodę, liczyć do trzech lub dziesięciu, odróżniać parasol od kubka, przedmioty jadalne od niejadalnych i zimę od lata. Niektórzy uczniowie nauczą się tego po roku, dwóch. Dla innych świat do końca pozostanie obojętną, nierozświetloną masą.