Kilka lat temu bezrobotni hutnicy z Sheffield stali się tematem filmu „Goło i wesoło”. Jego bohaterowie – niemłodzi, umiarkowanej urody – próbowali sobie radzić jako zespół striptizerów. Bezrobotni polscy stoczniowcy zainteresowali reżyserkę amerykańską.
W tym miesiącu pracownicy Grupy Stoczni Gdynia otrzymali wypłatę w ratach. Dokładnie tak samo wyglądał początek końca stoczni w Szczecinie. Jeśli nie nastąpi jakiś zwrot, Gdynia stanie za miesiąc, może za dwa. Wystąpią konwulsje podobne do tych, jakie przeżyły zakłady zachodniego Wybrzeża. A wtedy na skuteczny ratunek będzie już za późno.
Jeszcze dwa lata temu szczecińskim stoczniowcom wszyscy zazdrościli: prestiżu firmy, zarobków, bezpiecznego miejsca pracy. Dziś na pochylniach i przy nabrzeżach straszą niewykończone statki, robotnicy miast pracować wiecują, a prywatny holding w praktyce został przejęty przez Skarb Państwa. To pierwsza – w tak wielkiej skali –renacjonalizacja majątku narodowego. Gdzie tkwi błąd?
„To zwykły terror” – w ten sposób część stoczniowców z Gdyni określa sytuację w zakładzie. Łamistrajków ich właśni koledzy zaatakowali śrubami. Ktoś poprzecinał przewody doprowadzające do stanowisk pracy elektryczność oraz gazy techniczne. Robotnicy znajdujący się w wielopiętrowych wnętrzach budowanych statków mieli kłopot z wydostaniem się po ciemku na zewnątrz.
Dwie sztandarowe firmy polskiego przemysłu – Zakłady Cegielskiego w Poznaniu i Stocznia Szczecińska – splotły się w zabójczym uścisku. W Cegielskim brakuje pieniędzy na wypłatę, bo stocznia nie płaci za silniki okrętowe. Stocznia, do niedawna symbol udanej prywatyzacji i rynkowego sukcesu, być może wyjdzie z dziesiejszego załamania, ale Cegielski pewnie już tego nie doczeka.
Strajk ostrzegawczy miał być legalny i podyktowany przyczynami ekonomicznymi, chociaż zapowiedziano go dokładnie na kojarzącą się politycznie 21. rocznicę rozpoczęcia protestu, z którego narodziła się Solidarność. Wiadomo, że legalne strajkowanie nie było dotąd mocną stroną związkowców ze Stoczni Gdańskiej. Właściwie pierwszy raz podjęli tak śmiałą próbę. I okazało się, że to wyższa szkoła jazdy.
Kiedy ogłaszano upadłość Stoczni Gdańskiej, jej pracownikom zajrzało w oczy widmo bezrobocia. Teraz jednak kolebka Solidarności z braku wykwalifikowanych kadr zatrudnia Ukraińców, Rosjan, Litwinów i innych gastarbeiterów ze Wschodu. Podobnie jest w Stoczni Szczecińskiej na drugim krańcu Wybrzeża. – To paranoja – wścieka się ślusarz z Elbląga – dawać zarobić Ruskim, a my będziemy trawę kosić i suszyć na zupę.
Czy żony pracowników stoczni będą chodziły do firmy na wywiadówki w sprawie mężów? A może będą otrzymywać z zakładu specjalne premie za sprawowanie nadzoru nad jakością stoczniowej produkcji? Tego rodzaju pytania zadają sobie mieszkańcy Szczecina. Zarząd tutejszej stoczni uznał bowiem, że ich pracownicy bardziej słuchają żon niż pracodawcy.