Pływanie znów okazało się porywającym sportem. Nie tylko ze względu na dwanaście rekordów świata, grad rekordów olimpijskich i powracające pytania o granice ludzkich możliwości. Pływalnie przykuwały widzów fascynującą sportową walką, radością zwycięzców oraz dramatami pokonanych. A styl, w jakim ustanawiano rekordy, był imponujący.
Go, Aussie, go – ten okrzyk towarzyszy nam od wylądowania na lotnisku w Sydney. Jest na plakatach reklamowych, na transparentach kibiców czy wreszcie na ogromnym dźwigu usytuowanym w Parku Olimpijskim. Australio do boju, a może bardziej Australio do przodu, bo przecież nie chodzi tu wyłącznie o zagrzewanie do walki australijskich sportowców. Oni zresztą radzą sobie doskonale i po pierwszych dniach igrzysk zajmują drugie miejsce w klasyfikacji medalowej, tuż za reprezentacją USA. Po tygodniu spędzonym w Sydney nie mamy żadnej wątpliwości, że 18-milionowy naród mieszkający na terytorium wielkością zbliżonym do Stanów Zjednoczonych chce pokazać się światu z nowej, nieznanej dotychczas strony. Czy może być lepsza ku temu okazja niż igrzyska?
Pięć metrów pod powierzchnią wody wszystko jest inne. To że nie muszę uciekać w górę, by złapać oddech, dociera do mnie bardzo powoli. Różne myśli kłębią się w głowie. W nieprawdopodobnej ciszy podwodnego świata myśl staje się słyszalna, gromka, wyrazista, materialna niemal. A świat ten nie jest błękitny, jak na rafach koralowych, raczej brązowy.
Widzieli swoje nazwiska wypisane wielką czcionką na pierwszych stronach gazet, pierwsi oglądali góry pomarańczy na wystawach kapitalistycznych sklepów, byli obdarzeni absolutną miłością ludu. Olimpijczyk to był przywilej, któremu trudno sprostać. Równie fascynujące było naszych bohaterów pozaolimpijskie życie powszednie.
Andrzej Zawada, jedna z legend polskiego alpinizmu, nie oderwał się od ściany jak Jerzy Kukuczka czy Wanda Rutkiewicz – górą zbyt trudną i wysoką okazała się choroba. Ci, którzy razem z nim wspinali się, zapamiętali go jako najlepszego w dziejach polskiego alpinizmu organizatora i kierownika wypraw. Gdyby nie jego praca, nie byłoby wielu sukcesów naszych wspinaczy – choćby wejścia na Mount Everest zimą w 1980 r.
Na pięć minut przed dwunastą nastąpiło zamieszanie w liniach lotniczych prowadzących rejsy do Sydney. Kierownictwa niektórych ekip olimpijskich oraz poszczególni zawodnicy zaczęli nagle przesuwać terminy wylotu. Poprzednio ze względu na aklimatyzację chodziło o to, aby przylecieć do Australii jak najwcześniej, obecnie zaś – jak najpóźniej. Powodem jest decyzja komisji medycznej MKOl wprowadzająca badania antydopingowe za pomocą analizy krwi oraz wyrywkowe kontrole przed startem od momentu zamieszkania w wiosce olimpijskiej.
To jedno z ostatnich wielkich wydarzeń w rozliczaniu przeszłości byłej NRD, choć wyroki jeszcze nie zapadły. Nawet jeśli sędzia zdąży przed przerwą urlopową, to oskarżeni – szefowie enerdowskiego sportu – dostaną po kilkanaście miesięcy z zawieszeniem, może jeszcze jakąś grzywnę, i krzywo uśmiechnięci pójdą do domu. Po członkach biura politycznego – z Erichem Honeckerem, Egonem Krenzem i Günterem Schabowskim, po generalicji enerdowskiej armii i pogranicznikach winnych śmierci uciekinierów, po zgrywającym na sali sądowej idiotę sędziwym szefie enerdowskiej bezpieki Erichu Mielke i wreszcie po sędziach ferujących wyroki śmierci na przeciwników reżimu, oni są ostatni. 3 października przestępstwa władz enerdowskich ulegają przedawnieniu.
Pogoda typowo kolarska – niewielki wiatr, słońce nie pali, asfalt suchy, przyczepny. Policja na czele wyścigu zmiata przez mikrofon na pobocze jadące z naprzeciwka samochody. Strażacy pilnują, żeby żaden pojazd nie wjechał z bocznych dróg na szosę. Trzeba zachować nadzwyczajną ostrożność. Na rowerach pędzą niewidomi.
Transmisje telewizyjne wszystkich meczów pierwszej i drugiej ligi będą teraz mogli oglądać jedynie abonenci prywatnej kodowanej stacji Canal+, która w zamian za wyłączność wyłoży na ligę prawie 420 mln zł. Ten kontrakt to dzieło przede wszystkim Zbigniewa Bońka.