Kiedy niespełna trzy miesiące temu Vojslav Kosztunica odebrał władzę Slobodanowi Miloszeviciowi, wydawało się, że epoka jugosłowiańskiego dyktatora skończyła się raz na zawsze. Jugosławia szybko wyszła z międzynarodowej izolacji, a Zachód obiecał pomoc finansową. Tyle że na scenie politycznej znów pojawił się Miloszević i w dodatku zapowiada powrót do władzy.
Po raz pierwszy od wielu lat serbska opozycja czuje się zjednoczona i silna. Po raz pierwszy wszystkie jej działania są profesjonalne i przemyślane. Nie ma kłótni ani przepychanek. Po raz pierwszy udało się nakłonić do nieposłuszeństwa cały kraj.
Rytm wybijany na bębnach rozchodzi się głośnym echem po placu Republiki w Belgradzie, gdzie zgromadziło się ponad 200 tys. ludzi. Jest 27 września. Trzy dni temu Serbowie wybierali swoją przyszłość. To było referendum: albo Miloszević, albo Kosztunica. Większość opowiedziała się za tym drugim. Bębny brzmią jak afrykańskie tam-tamy. Czy słyszy je człowiek, o którym całe miasto mówi, że jest skończony? Jego pałac jest niedaleko, w słynnej dzielnicy Dedinje. Tłum zaczyna falować i krzyczeć: „Gotov je! Gotov je!” (Już po nim!). Czy rzeczywiście już po dyktatorze od dziesięciu lat niepodzielnie rządzącym tą częścią Europy?
Po zakończeniu wojny o Kosowo wydawało się, że dni prezydenta Jugosławii Slobodana Miloszevicia są policzone. Wydawało się, że wszystko obróciło się przeciwko niemu: przegrał Kosowo, rodaków skazał na biedę i poniżenie, a Trybunał w Hadze uznał go za zbrodniarza wojennego. A jednak Miloszević pozostaje u władzy, a jego pozycja jest mocniejsza niż przed wojną.