Spółdzielczymi Kasami Oszczędnościowo-Kredytowymi zainteresowaliśmy się dwa lata temu. Powodem była prowadzona wtedy w Sejmie akcja lobbingowa promująca projekty ustaw o upadłości konsumenckiej oraz zapobieganiu lichwie, na których miały skorzystać Kasy. Gdy przyjrzeliśmy się im dokładniej, okazało się, że ich działalność znacznie odbiega od pierwotnych, szczytnych założeń – samopomocy i oddolnej demokracji – które towarzyszyły początkom SKOK. Oto nasze kolejne ustalenia.
Krajowa Spółdzielcza Kasa Oszczędnościowo-Kredytowa nadzorująca wszystkie SKOK w Polsce żąda, by sąd nałożył na „Politykę” i „Gazetę Wyborczą” zakaz wszelkich publikacji na ich temat.
Przez kilkanaście lat działalnością Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych, gromadzących oszczędności setek tysięcy Polaków, nikt się specjalnie nie interesował. Nasze publikacje ujawniające nieprawidłowości w SKOK wywołały reakcję mediów, parlamentarzystów i samych członków Kas, a także organów ścigania.
Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe (SKOK) miały służyć najuboższym: udzielać im tanich pożyczek, przyjmować wysoko oprocentowane lokaty. Stały się maszynką do zarabiania pieniędzy dla wąskiej grupy osób – władz Kasy Krajowej. Dużych pieniędzy.
Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe, czyli SKOK, po cichu wyrosły na jedną z większych i zasobniejszych instytucji finansowych. Mają ponad milion członków, sieć placówek większą niż PKO BP i jeszcze potężniejszą sieć powiązań, dzięki której udaje się przeforsować w parlamencie kolejne korzystne ustawy. Układ polityczno-biznesowo-rodzinny, jaki oplata SKOK, jest imponujący. A wszystko to za parawanem idei tanich sąsiedzkich kredytów. W sumie przykład kapitalizmu politycznego – godny przestudiowania.
Coraz więcej Polaków narzeka, że trzymanie pieniędzy w banku ledwie chroni przed inflacją. Banki kuszą średnio atrakcyjnymi obligacjami antypodatkowymi. A skromne spółdzielcze kasy oszczędnościowo-kredytowe (SKOK) przyjmują depozyty terminowe nawet na ponad 10 proc. Jak to możliwe?