Między demokracją przedstawicielską a demokracją telewizyjną wyraźnie iskrzy. W Rosji, w Czechach, na Ukrainie i Białorusi, a także niestety w Polsce nie brak polityków, którzy uważają media publiczne za folwark własnych wpływów partyjnych, a niezależne media prywatne chcieliby jak najbardziej przydusić. Z kolei w Wielkiej Brytanii, w Niemczech czy we Włoszech – odwrotnie – medialni magnaci zdobywają wpływy polityczne wymykające się demokratycznej kontroli. I tak źle, i tak niedobrze, choć wciąż jeszcze są to przeciwstawne zagrożenia dla wolności prasy.
Kiedy przed siedmioma laty Silvio Berlusconi był przez siedem miesięcy premierem, kierował jednocześnie dziesiątkami swoich firm, w tym wielkim koncernem telewizyjnym Mediaset z trzema ogólnokrajowymi kanałami. Zapewniał, że rozdzieli swe rozmaite funkcje, ale na obietnicach się skończyło. Czemu więc miałby uczynić to teraz, po ponownym zwycięstwie w wyborach?
Tym razem wybory parlamentarne nie stanowiły skomplikowanej łamigłówki. Wybór był prosty. Albo głosować na przywódcę prawicy, 62-letniego magnata telewizyjnego Silvio Berlusconiego, albo przeciwko niemu. To właśnie były premier (rządził od maja do grudnia 1994 r.), obecnie lider bloku Casa della Liberta – Dom Wolności, zdominował całą kampanię wyborczą.