Dwie dekady temu miał premierę jeden z najważniejszych filmów popkultury. Nie będzie wielkiej przesady w stwierdzeniu, że to „Shrek” wprowadził hollywoodzką animację w XXI w.
Po chichotach można usiąść z pociechą i poważnie spytać: a o czym tak naprawdę był ten musical?
Czym była „Odyseja”? Sequelem „Iliady”. Ale to dzisiejsza kultura rozwinęła sztukę sequelizacji do absurdu, czego kolejnym dowodem jest „Shrek Forever”.
Polacy mają nowego idola. Nie jest nim wcale ani popkulturowy artysta, ani rządzący bądź opozycyjny polityk, ani nawet sportowiec zwycięzca. Ulubieńcem mas stał się brzydal Shrek, który po raz trzeci gości na naszych ekranach, gromadząc w pierwszy weekend 800 tys. widzów. Tylko czy naprawdę jest się z czego cieszyć?
Komputerowa bajka o zielonym, gburowatym potworze o imieniu Shrek zrealizowana w Dreamworks SKG (Stevena Spielberga, Jeffreya Katzenberga i Davida Geffena) zachwiała potęgą Walt Disney Company. Tylko w Ameryce wpływy z dystrybucji „Shreka” przekroczyły już 200 mln dol. Tak szybko tak dobrego wyniku nie osiągnął dawno żaden disneyowski film. Poza tym „Shrek”, który bije również u nas rekordy popularności, jest parodią klasycznej bajki z Myszką Miki w roli głównej. Co się dzieje? Czyżby kino Disneya, będące sercem i duszą koncernu, nagle przestalo się dzieciom podobać?