Polska stała się europejską potęgą w dziedzinie importu rzeczy używanych. Sprowadzamy wszystko, jak leci, byle tanio. Od mało noszonych majtek po czołgi w całkiem dobrym stanie.
Na ulicach pojawia się coraz więcej pojemników na zużytą odzież. Przeważnie widnieją na nich znaki organizacji charytatywnych. Nie jest jednak tak, że wrzucając do nich odzież możemy być pewni, że trafi do biednych. Obrót zużytymi ubraniami to niezły interes.
Do tej pory w obronie używanej odzieży sprowadzanej do Polski z Zachodu zorganizowano jeden pokaz mody z lumpeksu, jeden piknik pod głównym gmachem Sejmu, jeden nieudany przemarsz z balonami po korytarzach sejmowych, koncert kapeli ludowej, występ zespołu rockowego oraz demonstrację protestacyjną pod Domem Poselskim.
Stajemy się śmietnikiem bogatszej części Europy. Z 200 mln sztuk używanej odzieży (wielkość ubiegłorocznego importu) część od razu ląduje w lasach i na wysypiskach. Reszta, której wielkość równa jest produkcji około 60 zakładów, powoduje ruinę rodzimego przemysłu lekkiego. Rozwiązaniem tych problemów mają być zezwolenia, o które importerzy starych ciuchów muszą się teraz starać w Ministerstwie Gospodarki. Z góry wiadomo, że zastosowanie tej biurokratycznej bariery niczego nie rozwiąże, przyczyni się jedynie do wzrostu cen w lumpeksach.
Według Ministerstwa Gospodarki, co roku trafia do Polski 80 tys. ton używanej odzieży. Dwa kilogramy na obywatela. Prawie połowa tego, co obywatel kupuje. Według hurtowników import nielegalny to dodatkowe 40 tys. ton. Dziś odzież używaną sprzedaje 4 tys. sklepów i hurtowni. Można się w nich ubrać ładnie, modnie lub tanio. Ale worek z używaną odzieżą ma drugie dno.