Prawybory prezydenckie w Nysie odbyły się u progu ostatniego etapu przygotowań. Właśnie ruszyła kampania telewizyjna, pojawił się spot reklamowy Mariana Krzaklewskiego z ministrem Markiem Siwcem i urzędującym prezydentem w rolach głównych, a sztab przewodniczącego AWS nie ukrywał, że właśnie od Nysy musi się zacząć przełom w niemrawej i nie przynoszącej efektów kampanii. Sztabowcy Mariana Krzaklewskiego zdawali się mówić: teraz albo nigdy.
Bohaterką stała się w połowie maja, gdy premier postanowił, że będzie nią rządzić komisarz, co przyczyniło się do rozpadu koalicji AWS-UW i powstania rządu mniejszościowego. Dziś nie ma już komisarza, jest pełnomocnik premiera ustanowiony do przeprowadzenia w warszawskiej gminie Centrum wyborów, które odbędą się 24 września. Polityczne emocje opadły. Opadły tak bardzo, że pytanie, które w pierwszym rzędzie zadają sobie stołeczni politycy, nie brzmi: kto wygra? Raczej: kto do wyborów pójdzie?
Mieszkanie w Warszawie to skarb, zwłaszcza w centrum. Ceny za metr kwadratowy sięgają tu nawet 7–8 tys. zł. Co jakiś czas wybucha skandal – mieszkanie załatwił sobie polityk lub urzędnik. Nie zapłacił nic albo wielokrotnie mniej niż cena rynkowa. Sposobów jest kilka, a gra warta świeczki: zyski są krociowe, zaś ryzyko złamania sobie kariery politycznej znikome. Czas mija, nazwiska bohaterów skandali mieszkaniowych znikają z gazet, ale zostają na tabliczkach gabinetów i listach lokatorów.
Dr Józef Płoskonka. Komisarz warszawskiej gminy Centrum
Do niecodziennej sytuacji doszło w Mazowieckim Urzędzie Wojewódzkim. Komornik zablokował konta Urzędu i – w oczekiwaniu na wyrok wyższej instancji – przejął w depozyt sądowy około 15 mln zł. Wojewoda mazowiecki Antoni Pietkiewicz tak długo zwlekał z wypełnieniem zobowiązań finansowych dawnego wojewody ciechanowskiego, którego jest prawnym następcą, aż doszło do sądowego, niekorzystnego dla niego rozstrzygnięcia, co tylko pogłębiło chaos we władzach warszawskich.
W PRL ukuto powiedzenie: radny bezradny. Tamci radni niewiele mogli zdziałać dla ogółu, ale już dla siebie załatwiali, ile się da: talony na auta, przydziały telefonów, lepsze mieszkania. Dzisiaj o samorządowcach mówi się „radni zaradni”. Owa zaradność znaczy dokładnie to samo co bezradność w PRL – jak najwięcej dla siebie. Radni śrubują swoje diety, dają się korumpować, stosują szlachecką zasadę liberum veto. Panuje przekonanie, że radni są kłótliwi, wdają się w lokalne konflikty, sami je wzniecają. To wszystko konsekwencja błędu poczęcia – rad i radnych jest za dużo, to cała armia ludzi głodnych przywilejów.