Odkryłem, że ojciec mojej mamy był rabinem i mieszkał w Polsce. Jej panieńskie nazwisko to Buganski. Zastanawiam się, dlaczego mi tego nie opowiedziała, gdy byłem mały – mówi Sam Mendes przed premierą filmu „Imperium światła”, dedykowanego matce.
Film stara się gładko i płynnie wprowadzić widza w wewnętrzną przestrzeń rozdygotanych duchowo bohaterów.
Przy takiej kasie sukces murowany.
Chwilami można odnieść wrażenie, że ten nowy Bond naczytał się Johna le Carre’a albo zobaczył „Szpiega” z Garym Oldmanem.
Różne rzeczy można powiedzieć o nowym Bondzie tylko nie to, że jest nudny.
Film wygląda na uzupełnienie albo rewers „Drogi do szczęścia”, depresyjnego dramatu, nakręconego trzy lata temu.
Harlequinowy tytuł i gwiazdorska obsada
„American Beauty”, najlepszy film ubiegłego roku w Stanach Zjednoczonych, pokazuje w gorzko-komiczny sposób konsekwencje zgody społecznej na wyścig szczurów jako model życia. Nieustanne pompowanie się energią i młyn rywalizacji wyczerpują zasoby głębszych uczuć i wysysają energię seksualną z jego uczestników. Ale szyderstwo tego filmu sięga głębiej. Sugeruje on, że wycofanie się z tego wyścigu i społecznych rytuałów, które mu towarzyszą, nie gwarantuje wyzwolenia.