Stare, dobre etykietki, takie jak rock, soul czy funky, dziś nie mają już sensu. To nowe wyzwanie dla artystów, ale także kłopot dla sprzedawców i kolekcjonerów. Coraz trudniej zorientować się, jakiej muzyki na której półce szukać.
Kapela ze Wsi Warszawa zagrała na prestiżowym festiwalu Roskilde. Coraz więcej polskich muzyków odnosi sukcesy na Zachodzie. Łatwiej im wydać płytę w Wielkiej Brytanii niż w Polsce.
Systematycznie od pięciu lat spada sprzedaż płyt. Jeszcze do niedawna ich wydawcy winili za to pirackie firmy demolujące rynek tanimi, nielegalnymi nagraniami. Kolejny cios zadał im Internet. Czy warto jeszcze w ogóle produkować płyty?
Menedżer artysty: dla postronnych to ktoś, kto kręci się za sceną, utrudnia kontakty z gwiazdą; w ogóle sprawia wrażenie, jakby raczej przeszkadzał, niż pomagał. Ponadto nie występuje w urzędowym spisie zawodów. W branży muzycznej wyrasta jednak na postać kluczową.
Wystarczy przejść się po klubach, przejrzeć odpowiednie witryny Internetu, a wreszcie odwiedzić wybrane sklepy z płytami, by dojść do przekonania, że muzyczne nisze interesują całkiem pokaźną liczbę słuchaczy.
10 lutego 1942 r. Glenn Miller, kompozytor i puzonista, został uhonorowany przez koncern RCA nagrodą Złotej Płyty za przebój „Chattanooga Choo Choo” z filmu „Serenada w Dolinie Słońca”. Werdykt obwieszczał, że nagrodę przyznano za sprzedaż miliona płyt. W dzisiejszych czasach Złote Płyty otrzymuje liczne grono wykonawców w wielu krajach świata, ale kryteria przyznawania tej nagrody są wszędzie podobne: wygrywają ci, których się najchętniej kupuje i nie zawsze ci, którzy są rzeczywiście najwybitniejsi.
Branża płytowa wchodzi w nowy rok w kiepskich nastrojach. Firmy fonograficzne reagują na recesję ograniczając liczbę pracowników i aby utrzymać się na rynku, stawiają na artystów gwarantujących minimum strat finansowych. Sprzedaż płyt w sklepach spada, bo ludzi nie stać na robienie sobie drogich prezentów. Wydawnictwa tłumaczą, że ich również nie stać na obniżanie cen z powodu wysokich kosztów nagrań i promocji. Tym sposobem koło się zamyka, a piraci mogą spać spokojnie.
Dobra wiadomość: w tyglu naszej fonografii, jeszcze niedawno prawie wystygłym, znów zawrzało! Powraca do łask rockowa awangarda. Coraz popularniejsze są zespoły hiphopowe. Sensacją sezonu stała się religijna Arka Noego oraz góralska Golec uOrkiestra. I najpewniej to ci wykonawcy, o których przed rokiem nikt jeszcze nie słyszał, odbiorą 18 marca gros Fryderyków – corocznych nagród polskiego przemysłu fonograficznego. Sukces niezależnych artystów pilnie obserwuje dominująca na naszym rynku wielka piątka koncernów muzycznych: Universal Music Polska, Pomaton EMI, BMG Poland, Sony Music i Warner Music. Światowi potentaci mają moc i pieniądze, ale nie mają pomysłów. Tymczasem pomysły leżą na ziemi.
Festiwal w Opolu niewiele zmieni: prawda jest taka, że Polacy przestają słuchać polskich piosenek. Sukces Kayah – w repertuarze własnym i jugosłowiańskim – też jest raczej wyjątkiem od reguły: coraz droższe płyty sprzedają się coraz gorzej. Trzeba było nawet obniżyć kryteria przyznawania złotych płyt, a i te nowe, ulgowe, okazują się zbyt wyśrubowane. Polskich piosenek jest też coraz mniej w polskich radiach, bo słuchacze nie chcą ich słuchać (a rządzi prawo rynku). Inżynier Mamoń w filmie „Rejs” słusznie mawiał, że lubi się piosenki, które się zna. A jak się nie zna, to się nie lubi. Tak koło się zamyka.
Udany debiut w dziedzinie estradowej to dobrze sprzedająca się płyta plus koncerty promocyjne z liczną publicznością i odpowiednim echem w mediach. Bardzo prosta definicja, bardzo rzadko znajdująca ostatnio pokrycie w realiach. Dla najbogatszej nawet firmy płytowej każdy debiut to ryzyko. A ryzyko tym większe, im debiutant ambitniejszy i nieskory do wpisywania się w główne nurty muzyki popularnej.