Rybacy dalekomorscy wracają do kraju. Łowiska, na których opłaca się łowić, są dla nich niedostępne. Na to, by ze względów społecznych pływali dalej ze stratą, nie ma pieniędzy. To kres oceanicznej flotylli rybackiej pod biało-czerwoną banderą.
Rozmowa ze Sveinem Ludvigsenem, ministrem rybołówstwa Norwegii, o łososiach i niechęci do UE
Kiedyś mówiło się, że morze żywi i bogaci. Teraz coraz częściej bawi. Kutry i łodzie – dawniej wyłącznie miejsce ciężkiej pracy rybaków – pojawiają się teraz na Bałtyku w nowej roli. Mają turystom dostarczać miłych wrażeń, a ich właścicielom godziwego zarobku.
Dalekomorskie trawlery od dawna nie mają gdzie łowić. Co gorsza, z końcem 2001 r. Polska traci dostęp do – ostatniej – rosyjskiej strefy ekonomicznej. W polskiej części Bałtyku też jest za dużo kutrów, a za mało ryb. W sumie kilka tysięcy rybaków czeka rychłe rozstanie z zawodem.
Większość polskich statków pływa pod obcymi banderami. Niektóre – od niedawna – pod rosyjską. Powód jest oczywisty. Chodzi o pieniądze. Bez zmiany flagi armatorskie firmy poszłyby na dno.
Jeśli firma ze Szczecina zechce sprowadzić makrele lub dorsze z Norwegii, to jej właściciel najpierw musi udać się do Warszawy. Po zezwolenie na import, którego urzędnik nie może przecież wydać od ręki. Do 20 czerwca wystarczyło, że ryby dokładnie zbadał na granicy lekarz weterynarii, teraz najpierw ministerialny urzędnik musi obejrzeć podanie i zaakceptować nawet przejście graniczne.