Sobotnie przedterminowe wybory w Słowacji z wynikiem 22,9 proc. wygrał Smer, partia narodowej lewicy, której przewodzi były premier Robert Fico.
Komunikat słowackich wyborów jest jasny: Robert Fico wrócił, choć kilka lat temu oficjalnie odtrąbiono jego polityczną śmierć.
Sobotnie wybory mogą sprawić, że po pięciu latach moralnej rewolucji Słowacja wróci do ciemnej przeszłości symbolizowanej przez Roberta Fico.
Następcą Fico na fotelu premiera będzie dotychczasowy wicepremier Peter Pellegrini, jeden z szeregu działaczy, których przez lata premier awansował za wierność.
Głośne morderstwo słowackiego dziennikarza śledczego wstrząsnęło społeczeństwem naszych południowych sąsiadów.
Tak bowiem w praktyce wygląda wybór w Europie Środkowej: albo Zachód, albo coś bliżej nieokreślonego, niepewnego, ale raczej niebudzącego zaufania pod żadnym względem, od polityki po gospodarkę.
Niebezpieczna i nieskuteczna – tak można określić ustawę medialną, którą premier Słowacji Robert Fico próbował zakneblować usta dziennikarzom. Nie udało się i zamiast dramatu jest beczka śmiechu.
Słowacki rząd zrobił właśnie to, do czego od lat bezskutecznie przymierzają się kolejne ekipy w Pradze, Warszawie, Budapeszcie: założył mediom kaganiec.
Po czerwcowych wyborach władzę przejęła koalicja podobna do naszej: wielka partia, która swój sukces buduje na krytyce wszystkiego, oraz dwie przybudówki: plebejsko-populistyczna i agresywnie nacjonalistyczna. A u steru – zręczny polityczny gracz.
Wieść o religijnych sporach, które u naszych sąsiadów zdruzgotały reformatorski rząd, utrwali przekonanie, że Słowacja to uproszczona wersja Polski. Nic bardziej mylnego: przyczyną kryzysu nie jest fundamentalizm, tylko pieczołowita kalkulacja politycznych zysków i strat.