Paweł Janas przypomina reprezentację, którą prowadzi. W publicznych występach do bólu nudny, pozbawiony wirtuozerii, prezentujący ubogi zestaw zagrań. Ale brak finezji nadrabia uporem i twardością. I ostatnio radzi sobie lepiej, niż można się było po nim spodziewać.
Legendarny bramkarz, mistrz świata z 1966 r., Anglik Gordon Banks w czasach świetności zarabiał rocznie tyle, ile obecnie wynosi tygodniówka zawodnika grającego w angielskiej Premiership. Jerzy Dudek w Liverpoolu zarabia 30 tys. funtów tygodniowo, a przecież nie jest rekordzistą.
Niemcy mieli po wojnie sześciu trenerów piłki nożnej, Anglia dziesięciu, a Polska szuka trzydziestego szóstego. Im większy porządek, tym mniej zmian.
Mecz w Sztokholmie miał udowodnić, że polska reprezentacja piłkarska jest na wznoszącej fali i na najlepszej drodze do osiągnięcia pierwszego awansu do finałów mistrzostw Europy. Do stolicy Szwecji przyjechała więc 11-osobowa delegacja PZPN (to znacznie mniej niż w czasach prezesury Mariana Dziurowicza), grupka zaproszonych gości oraz spory tłum ludzi ze świata polityki, biznesu i mediów.
Wrześniowa sobota, przed południem. Do Pruszkowa wjeżdża autokar, w środku zorganizowana grupa z Wołomina. Samochód parkuje przed halą Znicza, powoli wychodzą 34 osoby (mężczyźni i kobiety) w jednakowych zielonych strojach. Pruszków już czeka. Miejscowi ubrani w żółte koszulki i szorty. Dochodzi do pierwszego starcia.