Uwłaszczać się czy nie? To pytanie podzieliło działkowców. Gruszki już dojrzały, malin też w bród, pomidory będą lada dzień, ale ludzie do tego głowy nie mają. Podpisy zbierają jedni za, a drudzy przeciw włączeniu działek pracowniczych do ustawy uwłaszczeniowej. Podpisy wysłać trzeba szybko do parlamentu, prezydenta, może jeszcze Trybunału Konstytucyjnego.
Co pomyślelibyśmy o kraju, o którym powiedziano by nam, że władza ustawodawcza zajmuje się tam rozdawaniem cudzej własności? Przede wszystkim, że to musi być kraj komunistyczny, bo tylko w takim ustroju władza może odbierać coś jednym, by innych tym uszczęśliwić.
Dokładnie w rocznicę zburzenia Bastylii, 14 lipca 2000 r., Sejm – głosami AWS i PSL – uchwalił ustawę o powszechnym uwłaszczeniu obywateli Rzeczpospolitej. Ta „rewolucja własnościowa” – cieszyli się posłowie AWS – oznacza spełnienie zobowiązań Solidarności. Związek od dawna domagał się, aby znaczącą część mienia odziedziczonego po PRL oddać w ręce tych, którzy ten majątek wypracowali. Byłaby to swoista rekompensata za krzywdy PRL i zadatek na życie w nowym ustroju. Kawałek kapitalizmu dla każdego. W ciągu 10 lat mieliśmy już słynne „100 milionów Wałęsy”, spółki pracownicze, Narodowe Fundusze Inwestycyjne, darmowe akcje dla załóg, uwłaszczeniowe referendum. W sumie jednak kolejne próby rozdania obywatelom państwowego majątku przyniosły więcej rozgoryczenia niż korzyści. Ale sprawa wraca. Po sejmowym głosowaniu miliony Polaków znów otrzymały nadzieję, że dostaną coś za darmo. Jaka jest wartość tej obietnicy?
Ustawa o powszechnym uwłaszczeniu obywateli RP, przyjęta przez Sejm w ubiegłym tygodniu, to dziwoląg prawny o trudnych do przewidzenia skutkach społecznych i ekonomicznych. Sejm uchwalił utopię, która za darmo ma milionom ludzi zapewnić mieszkanie lub ziemię na własność albo w przyszłości dochody o nieznanej dzisiaj wartości.
Kiedy panuje własność prywatna, obywatel staje się współsuwerenem – mówił przed laty Richard Pipes.
Największy polski bank po raz kolejny zmienia nazwę, zachowując jednak ten sam od 80 lat skrót – PKO. Powszechna Kasa Oszczędności Bank Państwowy (PKO BP) nazywa się teraz PKO Bank Polski SA. Dzisiejsze spory wokół prywatyzacji Banku Polskiego ujawniły, że dla znacznej części polityków i opinii publicznej to nie jest zwykły bank, ale część narodowej tradycji. Faktycznie, w historii PKO odnajdujemy zapis burzliwych dziejów polskiej gospodarki mijającego stulecia.
Posłowie sejmowej komisji Skarbu Państwa zwrócili się do premiera z żądaniem natychmiastowej dymisji ministra skarbu Emila Wąsacza i wiceminister Alicji Kornasiewicz. Jeśli chce się psa uderzyć, kij się zawsze znajdzie – mówi stare przysłowie. Chętnych do uderzenia w ministra Wąsacza nigdy nie brakowało. Nic więc dziwnego, że i kij się znalazł – PZU SA. Nieoficjalnie mówi się, że minister zgłosił gotowość odejścia. Gra idzie o dużą stawkę.
W cieniu kryzysu rządowego rozgorzał konflikt prywatyzacyjny. Posłowie z sejmowej podkomisji ds. prywatyzacji PZU orzekli, że minister skarbu sprzedając bankowi BIG BG oraz konsorcjum Eureko 30 proc. akcji największej polskiej firmy ubezpieczeniowej nie zachował należytej dbałości o interes Skarbu Państwa. W tym samym czasie minister Wąsacz postanowił sprzedać konsorcjum Eureko kolejny pakiet akcji PZU SA: bez negocjacji, bez przetargu i wbrew wcześniejszym planom. Jaką grę prowadzi Emil Wąsacz?