Pośrodku niczego błotniste wertepy oplatają ceglaste czworaki. Ujadające kundle strzegą smętnych ruder. Sypią się ruiny poniemieckiego kościoła. Niszczeją popegeerowskie baraki. Ludzie tłoczą się w klitkach. Ale tutejsze dzieci – zanim zauważą, że to jest świat dla urodzonych straceńców, zanim usłyszą od kogoś z zewnątrz, że do kitu z takim życiem – śmieją się i marzą. Marzenia większości nie wybiegają poza błotnistą granicę. – W pegeerze nam dobrze – cieszą się dzieci. – Tu zostaniemy.
Są jak wypłoszone zwierzaki. Zwykle z przyczepioną do rękawa plastikową torebką birolu, taniego rozpuszczalnika do wąchania. Trudne dzieci z patologicznych rodzin. Na pytania szkolnych psychologów, co tam w domu, odpowiadają: że mama „śpi na gorąco”, to znaczy bez przerwy pije, że przyszedł nakaz eksmisji, że brat się powiesił. Wieczorem wracają ze świetlicy Szansa do ceglanych familoków, w których co dzień od nowa wali się ich życie.
Czy rzecznik praw dziecka ma być jak królowa angielska czy jak skrzynka na donosy? Kogo ma bronić? Poczętych przed cywilizacją śmierci? Starców przed narodzonymi fanami kijów bejsbolowych? Ofiary brutalnej przemocy przed zwyrodniałymi rodzicami? Bieszczadzkie dzieci przed głodem?
Konstytucja dała Radzie Ministrów dwa lata na przedstawienie Sejmowi projektów ustaw "niezbędnych do jej stosowania". Wśród konstytucyjnych postanowień jest i takie kategoryczne polecenie: "Ustawa określa kompetencje i sposób powoływania rzecznika praw dziecka". A więc decyzja, podoba nam się to czy nie, już zapadła.