W Sędziszowie Małopolskim policja złapała dziewięciu strażaków (18–20 lat), którzy podpalali lasy, stodoły i opuszczone domy, a potem bohatersko gasili. To kolejny taki incydent: Ochotnicze Straże Pożarne wyraźnie mają zły sezon.
Gdy do wysokiej temperatury dodać silny wiatr i suchy busz, który rozciąga się na przestrzeni tysięcy kilometrów, a często także rękę podpalacza – skutki muszą być fatalne. W Australii rzecz jasna nie ma White Christmas, białego śnieżnego Bożego Narodzenia. Ale tegoroczne Black Christmas, czarne od dymu i zgliszcz, Australijczycy zapamiętają na długie lata. Ognia, który wtedy wybuchł, ciągle nie można ugasić.
W Sękowej odrzucono wersję, że strażacy palili własną wieś ze szlachetnych pobudek. Mieszkańcy doszli do wniosku, że ich stodoły zapłonęły w imię sławy. Pożary zawsze wybuchały w poniedziałki. I to zaraz po „Wiadomościach”.
Na pierwszy ogień walki z powodzią poszli strażacy. Na wałach rzecznych i w zalanych miejscowościach, chronicznie niedoinwestowani, często wyposażeni w sprzęt o wartości muzealnej, próbują powstrzymać żywioł. A na Wiejskiej posłowie przegłosowują kolejne europejskie rozwiązania dla polskiej straży pożarnej, czyniące z niej główny człon zintegrowanego systemu ratownictwa. Ma być tak: bliskie współdziałanie służb ratowniczych, szybsza pomoc ofiarom wypadków, szybsze reagowanie na sytuacje kryzysowe jak powodzie, pożary i skażenia. Lepszy sprzęt, świetnie wyszkoleni ludzie, jasny podział obowiązków, jeden telefon alarmowy dla obywateli zamiast kilku. To są bardzo potrzebne ustawy, zbliżające Polskę do standardów unijnych – mówią posłowie. Strażacy też tak uważają. Boją się tylko, że zgodnie ze standardami polskimi ustawa nie będzie poparta pieniędzmi. W takim wypadku podczas następnej klęski żywiołowej straż wyjedzie do obowiązków tak samo biedna jak dzisiaj, a jedyną nowością będzie wprowadzony przez ustawę numer telefonu alarmowego: 112. Dla obywateli.
W domu banitów, w którym kiedyś siedzieli przy biurkach hitlerowcy, znów pojawił się ogień. Siódmy raz w ciągu dwóch miesięcy zapłonął denaturat. Wyłączono prąd, więc zupę z cebuli i pokrzywy banici gotują na piecyku opalanym butami z opieki społecznej. Poza tym wszystko po staremu. Eol nadal kocha się w lalce, Edkowi po raz kolejny ktoś zwędził kurę, znowu kogoś odwieziono do kostnicy.
Przez wiele kwietniowych i majowych tygodni w Polsce (wyłączywszy nieco zachodnich i południowych obrzeży) nie spadł obfity deszcz. W dzień uprawy na polach i w sadach paliło słońce, za to w nocy niszczył je przymrozek. Choćby teraz zaczęło nawet lać jak z cebra, stało się: wymarzły zboża, wyschły łąki, spłonęły hektary lasów. Prognozowana katastrofa w rolnictwie powoli staje się faktem. Rolnikom puszczają nerwy, samorządowcy i związkowcy coraz głośniej domagają się ogłoszenia stanu klęski żywiołowej.
Kiedy trzeba natychmiast opuścić mieszkanie i na decyzję: co ze sobą wziąć? mamy najwyżej kilkadziesiąt sekund, statystyczny Polak bez wahania wybiera dziecko. Na drugim miejscu są domownicy, którzy przy poruszaniu się wymagają pomocy. Na trzecim - telewizor. Przed ulubionym kotem, psem, chomikiem lub papugą. Część ewakuowanych wymyka się jednak wszelkim regułom; w szoku potrafią zostawić wszystko, a zabrać jedynie listy od męża sprzed trzydziestu lat albo popielniczkę.