Pechowcy roku 2001
W Polsce smród to zjawisko równie powszechne jak wstydliwe. Eufemistycznie określane jako „przykra woń”, „brzydkie zapachy” czy „zepsute powietrze”. Na co dzień psują nam powietrze zakłady przetwórstwa mięsa, ryb i utylizacyjne, fermy, lakiernie, papiernie, kipiące szamba, wysypiska, źle zaprojektowane oczyszczalnie ścieków, publiczne ustępy. Niedawno zamknęliśmy 18 obszarów negocjacji z Unią Europejską na temat ochrony środowiska, wywalczywszy aż 9 okresów przejściowych. Ten sukces oznacza przedłużenie naszym zakładom czasu trucia i smrodzenia. Dlaczego wstydliwie pomija się smród w polskich przepisach udając, że nie ma on na nas negatywnego wpływu? A może wszyscy, łącznie z ustawodawcą, wierzymy w stare powiedzenie: „od smrodu jeszcze nikt nie umarł”?
11 listopada – podobnie jak 3 maja i 15 sierpnia – mało przypominają święta narodowe. To właściwie narodowe dni wolne od pracy, tym lepsze, jeżeli przypadają w środku tygodnia, tworząc „most”, czyli dodatek do urlopu. Już nawet telewizje zrezygnowały z podniosłego repertuaru, proponując odpoczywającym widzom po prostu trochę lepszy program.
W Polsce religia i Kościół zachowały wielkie wpływy społeczne, ale zapłaciły za to cenę, jaką zwykle płaci się za masowość: polska religijność jest wybiórcza i płytka. Wybiórcza, bo nagina wiarę do okoliczności (wiara sobie, życie sobie); płytka, bo najczęściej poprzestająca na zewnętrznych rytuałach, symbolach i manifestacjach, jak pielgrzymki czy kult Jana Pawła II. Polacy czują, że nie jest dobrze: w niedawnym sondażu Pracowni Badań Społecznych zapytano, jaka część Polaków postępuje w życiu zgodnie z Dekalogiem. Odpowiedzi: mniejszość – 45 proc., prawie nikt – 15 proc., połowa – 20 proc., większość – 13 proc. A zatem aż 60 proc. społeczeństwa uznało, że w Polsce Dekalog w praktyce nie jest przestrzegany. Podobne badania – dotyczące aktualności poszczególnych przykazań – zostały przeprowadzone na zlecenie „Polityki”.
Powrócił dogmat równych żołądków – taki można wysnuć wniosek, gdy wsłuchać się w reakcje na informacje o perturbacjach polskiej gospodarki, a szczególnie na ujawnienie wielkiego deficytu budżetowego (patrz art. na stronach poprzednich). W bój posłano nowy dogmat – że w kapitalizmie pierwszy milion jest zawsze kradziony, a więc należy teraz w ramach akcji ratunkowej po pierwsze zabrać bogatym, bo ich indywidualny sukces i tak jest podejrzany.
W tegorocznym Raporcie o Rozwoju Społecznym opracowanym przez Program Narodów Zjednoczonych do spraw Rozwoju (UNDP) Polskę sklasyfikowano na 38 pozycji wśród 162 ocenianych krajów. W porównaniu z rokiem ubiegłym awansowaliśmy o sześć miejsc.
Odwieczny, naturalny cykl wegetacji jest zbyt powolny jak na potrzeby i wymagania polskich balkonów, działek i przydomowych ogrodów. Rośliny sprzedawane w centrach ogrodniczych i supermarketach często powstają w laboratoriach. Mnożone są przy użyciu techniki in vitro i najnowszych osiągnięć genetyki, wytwarzane według stale doskonalonych technologii, pędzone hormonami wzrostu lub traktowane preparatami skarlającymi, by wyglądały dokładnie tak, jak życzy sobie klient. Niektóre – jak surfinia – są opatentowane i strzeżone licencją. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że pelargonia z naszego balkonu wyrosła na Wyspach Kanaryjskich, a niecierpek w Izraelu. W zielonym biznesie, który wyrósł na potężny sektor rynku, nie ma rzeczy niemożliwych. Ogrody zamawia się dziś jak domy: pod klucz. I w ciągu kilku dni powstaje ogród, który wygląda, jakby rósł od zawsze. To tylko kwestia ceny.
Jednym z mitów, które pozwoliły nam przetrwać nie najlepsze dziesięciolecia, było przeświadczenie, że Polska to jest najweselszy barak w całym obozie krajów demokracji ludowej, a Polak błyskotliwością i finezją dowcipów przewyższa wszystkie inne nacje. W dobrym mniemaniu o sobie podtrzymywały nas elitarne kabarety, przynajmniej jedno pismo satyryczne, kilka programów rozrywkowych w radiu i telewizji oraz tzw. kawały, podawane z ust do ust, niepodlegające cenzurze ani żadnym innym ograniczeniom. W nowych czasach okazać się miało, że nasze poczucie humoru bynajmniej wyjątkowe nie jest: w rozrywce chętnie przejmujemy standardy ogólnoświatowe, nadając im jedynie lekko swojski charakter, czego dowodem są telewizyjne sitcomy. Nie lepiej dzieje się na estradzie, gdzie wprawdzie wciąż pojawiają się dawni ekwilibryści aluzji i paradoksów, ale budzą jednak już tylko uśmiech politowania. Natomiast nowi idole satyry zapełniają hale sportowe, opowiadając dowcipy rodem z podkultury disco polo. Nawet 1 kwietnia stał się jednym z najsmutniejszych dni w roku, o czym wkrótce się przekonamy, czytając primaaprilisowe dowcipy.
Mistrz świata z Lahti, triumfator Turnieju Czterech Skoczni i, najpewniej, zdobywca Pucharu Świata stał się ulubieńcem mediów i polityków, wyrafinowanych artystów i prostego biesiadującego ludu, symbolem narodowym i idolem kultury masowej. O mistrzu świata z Lahti pisze się wiersze i piosenki, opowiada dowcipy, a nawet lepi się jego podobizny i wystawia po galeriach.
Dawniej Polak pchał przed sobą ciągle psującą się małolitrażową syrenkę, dziś dziarsko toczy duży wózek w hipermarkecie. O tym, jacy jesteśmy, najlepiej mówią nie socjologiczne sondaże i deklarowane od święta wartości, ale nasze zachowania potoczne, napisy pozostawiane na murach i przedmioty, którymi się otaczamy – mówi Roch Sulima w swojej najnowszej książce.