Dziki w miastach to coraz poważniejszy kłopot. Rozwiązaniem nie musi być ich masowa eksterminacja.
Czy sprzeciw zwykłych obywateli może położyć kres polowaniom na zwierzęta? Sezon łowiecki właśnie się rozkręca.
Senat nie odrzuci ustawy wprowadzającej kary za przeszkadzanie myśliwym i praktycznie odbierającej obywatelom swobodny wstęp do lasu. Tzw. lex Ardanowski poprą senatorowie PSL.
Jeśli PiS zmienia aż dziewięć ustaw, żeby myśliwi mogli strzelać do zwierząt bezkarnie (czy na pewno tylko do dzików?), to znaczy, że lasy zostały sprywatyzowane. Przy pomocy tłumika i pod pretekstem walki z ASF.
Według nowego regulaminu polowanie zaczyna się formalnie od chwili rozstawienia myśliwych na linii strzału i nie obejmuje przerw między seriami strzałów. To furtka, która dopuszcza udział w krwawym rytuale nawet małych dzieci.
Kto spotyka w mieście dzika, ten... przeważnie się nie boi. Mimo to w Warszawie prowadzony jest intensywny odstrzał dzików. Z niewielu ponad 1000 żyjących obecnie dzików w Warszawie życie straci połowa.
Ostatnia rzeź dzików dała się we znaki właścicielom terenów, na których odbywały się polowania. Coraz więcej osób stara się o wyłączenie ich gruntów z obwodów łowieckich.
Henryk Kowalczyk ma kłopot na własne życzenie. I sam minister, i bodaj wszystkie podległe mu agencje rządowe chorują na wspólną przypadłość.
Mataczenie ministrów w sprawie odstrzału dzików należy tłumaczyć jako próbę przekonania, że i owszem, „my szanujemy zwierzęta, ale, panie dzieju, bardziej ludzi, i dlatego trzeba zabić trochę dzików z powodów sanitarnych”.
Gorącej dyskusji o dzikach towarzyszy narastający chaos. Sprzyja mu to, że spór toczy się hermetycznym językiem i to wziętym z kilku słowników: myśliwskiego, rolniczego, weterynaryjnego i biologicznego.