Częściowa reforma podatków jest lepsza niż żadna, ale gorsza niż całościowa
Po jedenastu latach zmagań z PIT (właśnie mija termin składania zeznań) widać wyraźnie, że nasz system podatkowy jest konsekwentny tylko w jednym – nie dopuszcza do powstania uczciwej klasy średniej. Tymi, którzy podatków nie płacą, fiskus zajmuje się niechętnie albo wcale.
Dziesiąty rok samodzielnie rozliczamy się z podatków. Z wypełnianiem formularzy, tą coroczną drogą przez mękę, zdążyliśmy się już oswoić, choć ustawodawca potrafił zmieniać przepisy kilkanaście razy w ciągu roku. Czego to Polak przy okazji nie wymyślił, żeby choć trochę fiskusowi uszczknąć: i konie próbowano rozliczać jako „przedmiot rehabilitacyjny”, i pościel z owiec australijskich, i nawet frytownice.
30 kwietnia minął termin składania PIT. Ci, którzy skorzystali z ulg, będą teraz czekać nie tylko na zwrot nadpłaconego podatku, ale także na wezwanie z urzędu skarbowego do stawienia się na kontrolę. Minister finansów zdecydował, że prześwietlić trzeba każdego, kto wyliczył, że należy mu się od fiskusa więcej niż 500 zł. Niestety, nie jest to zamach na polskiego Al Capone.
Wypełniając PIT za ubiegły rok – zeznanie podatkowe trzeba złożyć do końca kwietnia – wiele osób stwierdza ze zdumieniem, że choć ustawa podatkowa się nie zmieniła, zmieniły się same formularze, a także skurczyły się możliwości odliczania ulg.
Nowy system podatkowy nieco inaczej rozkłada ciężary fiskalne. Osoby o wyższych dochodach zyskują na obniżeniu stawek, ale tracą ulgi inwestycyjne i możliwość fundowania rent. Specjalną ulgę otrzymują rodziny wielodzietne o umiarkowanych dochodach. Przede wszystkim jednak fiskus przestaje karać podatkami za pracę, obciążenie przerzuca natomiast na konsumpcję. Trudno to uznać za niesprawiedliwe.