Pomysł prezesa PiS – uchwalania jakiejś specustawy, która miałyby skrócić kadencję wybranego właśnie samorządu – jest szkodliwym absurdem. Majstrowanie w przepisach podczas procesu wyborczego to dopiero byłby precedens, który pchnąłby polską demokrację w stronę manipulacji i fałszerstw.
Ponad ćwierć miliona ludzi będzie pracować w ponad 27 tys. komisji obwodowych, w których będziemy wybierać władze samorządowe 16 listopada. Średnia płaca za godzinę ich pracy to około 20 zł.
Po ogłoszeniu wyników wyborów PKW ma zdecydowanie mniej pracy. Dobry moment, by przyjrzeć się, co to za instytucja.
Odrzucenie przez Państwową Komisję Wyborczą wszystkich 21 sprawozdań finansowych kandydatów na prezydenta w zeszłorocznych wyborach to dotkliwa porażka sztabów wyborczych, ale i rezultat nie dość precyzyjnej ordynacji. Tak źle dotąd nie było; w poprzednich latach PKW odrzucała po kilka sprawozdań; co prawda przepisy ówczesnej ordynacji były znacznie łagodniejsze. Tym razem polegli wszyscy, także ci najwięksi, dla których w sztabach pracowały setki ludzi.
Od stycznia 1998 r. Państwowa Komisja Wyborcza prowadzi Rejestr korzyści, w którym wysocy urzędnicy państwowi, od wicewojewody do premiera włącznie, zobowiązani są ujawniać rozmaite profity - własne i współmałżonka. Jak dotąd, do tego jawnego rejestru zajrzały zaledwie cztery osoby. O jego istnieniu i związanych z nim obowiązkach coraz częściej niestety zapominają sami urzędnicy. Nie spotyka ich z tego tytułu żadna reprymenda.
W ostatnich wyborach samorządowych pobity został rekord frekwencji wyborczej. Padł niestety też inny rekord - kompromitujący Polskę i sprawność jej instytucji. Na końcowe obwieszczenie Państwowej Komisji Wyborczej trzeba było czekać aż 12 dni.