Praca za granicą w organizacjach międzynarodowych, zawsze otoczona nimbem pewnej tajemniczości, dowodzi pozycji kraju. W przypadku Polski rzecz sprowadza się do brutalnej prawdy: nie ma się czym chwalić. Świat się otworzył, ale nas tam nie ma.
Nazwały się z angielskiego NGO – organizacje pozarządowe. Przez ostatnie dziesięć lat urosły po cichu w wielką siłę. Wpływają na coraz więcej sfer życia w kraju, w niektórych nawet zdobyły monopol. Zatrudniają na etatach 100 tys. osób i dysponują wielomilionowymi środkami, często – budżetowymi, i równie często poza wszelką kontrolą. Trudno też o dziwniejszą mozaikę ludzi i motywów. Obok oddanych społeczników – niespełnieni ambicjonerzy. Obok szlachetności celów – cwane naciągactwo. Obok filantropii – zwykły biznes.
Anna mówi, że prawdziwym wolontariuszem może być ktoś, kto sam dostał w życiu dużo szczęścia. Albo pomocy. Ma od tego zasoby. Możesz z siebie brać i rozdawać. Nieszczęśliwi, samotni, odtrąceni są w sobie potłuczeni i zamykają się w skorupie. Nie mają zapasów do rozdawania.
W pierwszą rocznicę przyjęcia Polski do Sojuszu Atlantyckiego w Waszyngtonie uroczyście powołano Polsko-Amerykańską Fundację Wolności. Powierzone jej 180 mln dolarów to największa pula środków kapitałowych na wsparcie społeczeństwa obywatelskiego w Polsce. Oto historia tego bezprecedensowego przedsięwzięcia – udanego i optymistycznego.