Gdyby 13 czerwca frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego odpowiadała imponującej liczbie komitetów i kandydatów, nie byłoby źle. Politycy to głosowanie traktują jako rodzaj prawyborów krajowych, które mają zweryfikować układ znany z sondaży. Dla kilku ugrupowań będą testem ostatniej szansy.
Entuzjaści jednomandatowych okręgów wyborczych powinni popatrzeć na skład Senatu
Najbliższe wybory – jakie czekają Polaków w czerwcu 2004 r. – będą nietypowe. Po raz pierwszy wybierzemy posłów do Parlamentu Europejskiego. Założenia ordynacji wyborczej są już prawie gotowe – przedstawiamy je wraz z symulacjami spodziewanych wyników.
Wydawać by się mogło, że nie ma nic prostszego niż zrozumienie zasady bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów miast.
Karty do głosowania zostaną rozdane 23 września, ale kto trzyma asa, wiadomo od dawna. Sojusz Lewicy Demokratycznej prowadzi w sondażach od kilkunastu miesięcy, a odległość dzieląca go od następnych ugrupowań jest tak duża, że wręcz paraliżująca. Takiej sytuacji w dotychczasowych wolnych wyborach jeszcze nie mieliśmy. Zawsze wcześniej była walka, czasem nawet, jak w 1997 r., bardzo wyrównana, a losy zwycięstwa ważyły się do momentu ogłoszenia wyników.
Czy można zostać w naszym kraju posłem zebrawszy w wyborach zaledwie parę tysięcy głosów? Można. Czy partia, która przekroczy wymagany pięcioprocentowy próg wyborczy, może nie mieć w Sejmie żadnego swojego przedstawiciela? Może. Takich paradoksów jest więcej.
Decyzja prezydenta Kwaśniewskiego o podpisaniu nowej ordynacji wyborczej była prawdopodobna już od momentu, kiedy za nowym projektem opowiedziało się także PSL. W takiej sytuacji osamotnionemu SLD bardzo trudno byłoby zapobiec odrzuceniu prezydenckiego weta przez połączone siły ludowców, AWS, UW i innych, mniejszych sejmowych klubów. Nawet przy maksymalnej mobilizacji i pełnej frekwencji zabrakłoby Sojuszowi około 20 głosów.