Wypróbowaną metodą obrony przez atak zareagowało środowisko wyższych szkół niepaństwowych na niewygodne dlań wyniki kontroli NIK. Pojawiła się nawet teoria spiskowa, wedle której Najwyższa Izba Kontroli i Ministerstwo Edukacji sprzymierzyły się przeciwko tym szkołom w obronie interesów uczelni państwowych.
Artykuł Mariusza Janickiego „Hucznie w Izbie” (POLITYKA 14) nie jest dla NIK miły, ale też stanowi poważną próbę spojrzenia na rolę i miejsce kontroli państwowej w Polsce.
Do czasu afery z ZUS Najwyższa Izba Kontroli pozostawała na marginesie walki politycznej. Co prawda posłowie koalicji rządzącej zdążyli wcześniej zarzucić prezesowi Wojciechowskiemu korzystanie z nazbyt luksusowego mieszkania służbowego, zwrócili uwagę na tendencyjność w ocenie kilku prywatyzacji i powołali podkomisję do badania kadr NIK. Jednak roczne sprawozdania tej instytucji zyskiwały akceptację parlamentu miażdżącą większością głosów. Dopiero raport oceniający komputeryzację ZUS spowodował przełom, wpychając NIK w sam środek politycznego tygla. Nastąpiła ostra wymiana ciosów, po której próżno szukać zwycięzców.
W gąszczu wzajemnych politycznych oskarżeń o to, kto jest winien komputerowej zapaści w ZUS oraz kto przetrzymywał raport NIK w szafie, zabrakło odpowiedzi na podstawowe pytanie. Dlaczego jeden z najważniejszych dla finansów państwa systemów informatycznych ciągle nie działa?
NIK zarzuca senatorowi Jerzemu Markowskiemu z SLD, byłemu wiceministrowi gospodarki, wcześniej dyrektorowi i prezesowi kopalni Budryk w Ornontowicach koło Gliwic, że na początku lat dziewięćdziesiątych uciekł się do podstępu. Aby uzyskać od rządu zgodę i pieniądze na dokończenie budowy kopalni, świadomie wprowadził władze w błąd. Wznowienie budowy już w warunkach gospodarki rynkowej - przy widocznym spadku zapotrzebowania na węgiel - kosztowało budżet około miliarda złotych.
Dopiero w III Rzeczypospolitej Najwyższa Izba Kontroli - która obchodzi 80-lecie istnienia - przestała być śmietnikiem, na który wyrzuca się ludzi zasłużonych, ale już niewygodnych i stała się instytucją niezależną od władzy wykonawczej. Jak w normalnym, cywilizowanym kraju. Przez cały okres PRL - ta niezbędna w demokracji instytucja - była traktowana jako jedno z wielu pól na polityczno-personalnej szachownicy władzy.
Gdyby Polskę znów dotknęła powódź na miarę tej z lipca 1997 r., skutki byłyby równie opłakane jak przed rokiem. Tak niewiele polepszył się system zabezpieczeń. Zalane zostałyby te same miasta, wsie i fabryki, przerwane wały ochronne, zniszczone szpitale, szkoły, domy i drogi. Prawdopodobnie tylko uciekalibyśmy zdecydowanie szybciej.