W pierwszej dwudziestce największych polskich firm osiem to przedsiębiorstwa użyteczności publicznej. Państwo zapewnia im pozycję monopolistyczną, a każdy monopol degeneruje.
Żyjemy w świecie monopoli. Otaczają nas zewsząd, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy. Kiedy rano otworzymy oczy, natychmiast wpadamy w ich sidła.
Wakacje w kraju kosztują coraz drożej. To zasługa lokalnych monopolistów. Każdy chce jak najwięcej zyskać cudzym kosztem. Zmowy cenowe objęły już nawet flądry.
Konkurenci i konsumenci zacierają ręce. Gdy komisarz Mario Monti, odpowiadający w UE za politykę antymonopolową, wlepił Billowi Gatesowi mandat na 497 mln euro, nie ukrywał, że szło mu o precedens. A cóż może bardziej cieszyć niż dokuczenie molochowi o mocno nadwyrężonej reputacji, na dodatek z Ameryki?
Reklama to sztuka sprzedawania marzeń. Takim towarem trudno handlować mówiąc prawdę i tylko prawdę. Bo co można powiedzieć? Że piwo gasi pragnienie, a dezodorant usuwa przykry zapach potu? Czasem potrzeba trochę fantazji, dzięki której dezodorant stanie się afrodyzjakiem, a piwo spoiwem cementującym przyjacielskie związki. W którymś momencie kończy się jednak żart, a zaczyna oszustwo. W Polsce ciągle trwa poszukiwanie granicy, która dzieli reklamę uczciwą od nieuczciwej.
Rekordowa kara 55 mln zł od TP SA, które wpłyną do budżetu (o ile Sąd Antymonopolowy utrzyma decyzję Urzędu), skłaniała do ponurych żartów, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów to najbardziej dochodowy podmiot w sektorze państwowym.
Gdyby Krzysztof Krauze nie nakręcił „Długu”, to historia Mirosława Poraja, który chciał wysadzić w powietrze przedsiębiorstwo swego konkurenta, nadawałaby się na scenariusz filmu o stosunkach we współczesnym polskim biznesie. W dodatku wszystko skończyłoby się umoralniającą pointą: zło nie popłaca, a grzesznik na końcu sam prosi o wymierzenie mu kary.
Polska gospodarka nie może uporać się z monopolami. Widać to najlepiej na rynku paliwowym i w telekomunikacji. Choć za ich sprawą rośnie inflacja, to demonopolizacja pozostaje wciąż pustym hasłem. Z monopolami usiłuje walczyć tylko prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta. I choć nie szczędzi kar, jego działalność przypomina walkę z wiatrakami.
Microsoft naruszył prawo i próbował zmonopolizować rynek przeglądarek internetowych – stwierdził w ubiegłym tygodniu sędzia federalny Thomas P. Jackson prowadzący najgłośniejszy w ostatnich latach proces gospodarczy – Stany Zjednoczone kontra Microsoft. Wyrok jest o tyle ważny, że informatyka i Internet coraz bardziej rządzą światem. Najdroższymi firmami na giełdach nie są już banki i koncerny samochodowe, ale korporacje informatyczne. Wartość Microsoftu, choć kurs jego akcji mocno się zachwiał, oscyluje wokół 600 mld dolarów, a twórca tej firmy, Bill Gates z majątkiem ok. 100 mld dolarów jest najbogatszym człowiekiem świata. Konkurencja między uczestnikami informatycznego wyścigu jest bezwzględna – walczy się nie tylko ofertą, wizją, technologiami. Symbolem tej walki jest trwające od kilku lat postępowanie antymonopolowe przeciwko Microsoftowi, firmie z której oprogramowania korzysta 90 proc. komputerów osobistych. Microsoft odwołał się od wyroku, ale firmie grozi rozbicie na kilka mniejszych, niezależnych przedsiębiorstw, tak jak w przeszłości stało się to z monopolistami rynku stali i rozmów telefonicznych. W procesie zderzają się dwa obozy. Niepisanym przywódcą antymicrosoftowej krucjaty jest Scott McNealy, prezes koncernu Sun Microsystems. Co jest przedmiotem tego starcia wyjaśniają obok najważniejsi aktorzy sporu, Scott McNealy z Sun Microsystems i Jeff Raikes, wiceprezes Microsoftu.