My Polacy złote ptacy. Papież nasz, Wałęsa obalił komunizm, Kopernik wstrzymał Słońce, Wajda odebrał Oscara i co trzeci bocian wraca z Afryki na naszą polską ziemię. A jednak mało kto za granicą darzy Polaków jakąś szczególniejszą sympatią. Cudzoziemcy po pierwsze niewiele o nas wiedzą, a jeśli już coś wiedzą – najczęściej o cechach złych. Trzeba coś przedsięwziąć dla poprawienia wizerunku Polski za granicą. Choćby dlatego, że o naszym przyjęciu do Unii w ostatecznej instancji zadecydują kiedyś nie techniczne rokowania, lecz opinia publiczna krajów Piętnastki.
Zarząd spółki Presspublika wydającej dziennik „Rzeczpospolita” w trybie natych-miastowym odwołał redaktora naczelnego tej gazety Piotra Aleksandrowicza. To pierwszy tak wyrazisty przypadek, kiedy wydawca dużego, ogólnopolskiego pisma informacyjno-politycznego, o znaczącej pozycji na rynku opinii, radykalnie i bez konsultacji ingeruje w dziennikarski zespół. Norweska Orkla, do której należy większość udziałów w spółce, pokazała twarde oblicze silniejszego partnera, który ze swej przewagi zamierza korzystać. Może to być zwiastun nowych obyczajów w prasowym biznesie.
Rosyjski magnat prasowy i milioner Wladimir Gusinski spędził trzy dni w ciasnej trzyosobowej celi moskiewskiego aresztu na Butyrkach. Natychmiast nazwano go więźniem politycznym nr 1. Skandal wywołany jego aresztowaniem świadczy o zażartej walce o wpływy na najwyższych szczeblach władzy.
Równe dziesięć lat temu został zlikwidowany Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk – jedna z bardziej ponurych i szkodliwych instytucji PRL. Urząd cenzurował każdy zadrukowany kawałek papieru, każdy metr taśmy. Ta instytucja, schowana w cieniu na ul. Mysiej, działająca według tajnych partyjnych zaleceń, cenzurowała myśli i słowa, ale także kastrowała fakty. Przepuszczała peerelowską rzeczywistość przez filtr, zatrzymując wszystko to, co nie pasowało do obrazu szczęśliwego systemu szczęśliwych ludzi. Ale też cenzura dla wielu ludzi pióra, mikrofonu i kamery stanowiła alibi, była cichym współredaktorem. Wielu cenzura uwalniała od odpowiedzialności: jeśli „puszczała” dyskusyjną myśl czy fakt, to na własny rachunek. Z czasem wykształciła się surrealistyczna gra z cenzurą – gra w aluzje, w puszczanie oka i pisanie między wierszami. I nagle zabrakło cenzora – kata i zarazem wspólnika. Przyszła wolność słowa, a wraz z nią wylała się fala informacji dotychczas oficjalnie skrywanych. Tak jakbyśmy się z dnia na dzień znaleźli w innym kraju: morderstw na każdym kroku, biedy, zatrutego środowiska, narkomanii. Można już było pisać o wszystkim i szargać – prawie – wszystkie świętości. Słowa staniały, popłynęły rzeką. W dziesięć lat później chcemy zastanowić się, jaki użytek jako społeczeństwo uczyniliśmy z otrzymanej wolności słowa. O analizę – od środka, ale i trochę z boku – poprosiliśmy wieloletniego korespondenta prasy niemieckojęzycznej w Polsce Klausa Bachmana. Towarzyszy jej ankieta rozpisana wśród redaktorów naczelnych najważniejszych mediów dotycząca tematów tabu i ograniczeń wolności słowa w Trzeciej Rzeczpospolitej.
Cztery spółki należące do najbogatszych w Polsce, w części lub całości będące własnością Skarbu Państwa, oraz jedna firma prywatna – Prokom zrzuciły się na powstanie prywatnej katolickiej Telewizji Familijnej SA. Za państwowe pieniądze powstaje stacja z założenia służąca propagowaniu jednego światopoglądu i jednej opcji politycznej.
Modna obecnie jako pojęcie asertywność to nic innego jak umiejętność inteligentnego sprzeciwu. Polacy jednak są mało asertywni. Według bowiem powszechnego przekonania rodak wyrażający protest to osoba zapiekła, zawzięta i wyjątkowo odporna na argumenty innych. Można się o tym przekonać na podstawie np. listów do mediów.