W obliczu epidemii rząd nie poszedł po rozum do głowy, tylko dał nam i naszym uczniom to, co zwykle. Na piśmie stek bzdur, a w mowie zapewne coś takiego: „Róbcie tak, aby było dobrze, a naszymi wytycznymi za bardzo się nie przejmujcie”.
O mamo! – to najbardziej cenzuralna z nauczycielskich reakcji na konferencję prasową premiera Morawieckiego i ministra edukacji, którzy przedstawili harmonogram dalszego otwierania placówek oświatowych.
Znamy daty egzaminów maturalnych, ale szczegółów ich przeprowadzenia – wciąż nie. Skrajne emocje budzi też termin powrotu do szkół i związane z tym zasiłki opiekuńcze.
Gdyby nie groźba matury, uczeń nie wytrzymałby 15 minut na lekcji polskiego. Młodzież ma bowiem dość. Bez maturalnego straszaka cały program poleciałby natychmiast do kosza.
W klasach ósmych i maturalnych zapewne nastąpi lekkie rozprężenie. Ale w świetle ostatnich wydarzeń jakoś trudno tym akurat się martwić.
Stres uczniów, którzy rok temu przystępowali do egzaminów, to drobnostka w porównaniu z obecnym strachem. Świństwem rządu jest milczeć i kazać czekać, gdy naród woła o natychmiastową decyzję.
Szef resortu edukacji podkreśla, że próbne egzaminy mają charakter wyłącznie ćwiczebny. Pytanie tylko, po co to ćwiczenie? Z nawyku? MEN w końcu przez lata marnował czas na czynności pozbawione sensu.
Obiecuje się młodym normalne terminy egzaminów, ale oni wiedzą, że robi się z nich idiotów. Skoro jest tak dobrze, to czemu świat odwołał matury? Pisze Iwona Jakimowicz-Pisarska, politolożka, mama maturzysty.
Gdyby wymagania maturalne wróciły do stanu z końca XX w., stworzylibyśmy potwora: edukację w szkołach maturalnych, która nie kończy się maturą. Po co nam absolwenci liceów i techników bez świadectwa dojrzałości?
Nie zdali ci, co mieli nie zdać, a zdali ci, co mieli zdać. Najgorzej jest jak zawsze w technikach (zdało 70,5 proc.), a najlepiej oczywiście w liceach (zdało 86,4 proc.).