Pałacki sprzedaje sztalugi w 140 krajach świata. Jego polsko-japońsko-holenderska firma to prawdziwy tygrys w Bieszczadach
Odbywająca się właśnie w Królewskim Muzeum Sztuk Pięknych w Brukseli wystawa „Firma Brueghel” pomoże wszystkim tym, którzy czasem gubią się w bogactwie dzieł dawnych mistrzów prezentowanych w uznanych europejskich galeriach i muzeach.
„Wyglądają jak sny maniaka odczytane przez jasnowidza” – tak o dziełach surrealistów, nie bez złośliwości, pisała francuska malarka Marina Rodna. By obejrzeć owe rojenia na niedawno otwartej wystawie w paryskim Centre Pompidou, trzeba odstać w kolejce kilka godzin. Potem jednak nabiera się wrażenia, że dorobek Bretona i spółki nie zawsze wytrzymuje próbę czasu.
Malarzy podzielić można na muzealnych i domowych. Ci drudzy stanowią chleb codzienny antykwariuszy, a ich prace widujemy jedynie na ścianach prywatnych mieszkań i willi. Pierwsi tworzą oficjalne dzieje sztuki, drudzy – dzieje swojskie.
Zdarzyło się to 22 grudnia 1888 r. w Arles, małym miasteczku na południu Francji. Przed północą w miejscowym domu publicznym zjawił się malarz Vincent van Gogh i wręczył niejakiej Racheli zawinięte w papier własne ucho. To był tragiczny finał krótkiej i dziwnej przyjaźni z innym malarzem – Paulem Gauguinem, który zjechał do Arles dokładanie osiem i pół tygodnia wcześniej. Historia tego związku stała się głównym tematem niezwykłej wystawy otwartej właśnie w Amsterdamie.
Alfred Lenica to nazwisko wielce znaczące w powojennej historii sztuki w Polsce. Wyłącznie malarstwu poświęcił się dopiero przed pięćdziesiątką, a jednak zdążył jeszcze zyskać wielkie uznanie w kraju, a nawet otrzeć się o międzynarodową karierę. Jego syn Jan i córka Danuta także zajęli się sztuką, choć trudno mówić, by poszli dokładnie w ślady ojca. W Poznaniu obejrzeć można obecnie prace całej trójki w ramach imprezy, którą zgodnie zorganizowały wszystkie największe galerie w mieście i dumnie, ale i słusznie nazwały Festiwalem Leniców.
„Żadna z ludzkich próżności nie brała silniej we władanie wyobraźni niż pragnienie posiadania portretu” – uważał amerykański pisarz Nathaniel Harthorne. Dziś próżności nie brakuje, ale nie starcza już wyobraźni. Polakom na ogół wystarczają zdjęcia z rodzinnych uroczystości. Są jednak i tacy, którzy pragną własnego wizerunku na płótnie, i to w wykonaniu wybitnego artysty.
Balthus, czyli Balthazar Klossowski de Rola, bo tak brzmiało pełne jego nazwisko, nie lubił wystaw. Może właśnie dlatego dopiero teraz, w pół roku po jego śmierci, otworzono wystawę, jakiej nigdy nie doświadczył za życia; gromadzącą praktycznie wszystkie ważne prace, jakie stworzył.
Witalij Komar i Aleksandr Melamid, dwaj rosyjscy artyści od lat zamieszkali w Stanach Zjednoczonych, pełnią we współczesnej sztuce tę samą rolę co klowni w cyrku: przedrzeźniają, ośmieszają, wykpiwają. Używają pędzla nie ku chwale malarstwa, ale by je demistyfikować, ujawnić, jak względne są wszelkie hierarchie, porządki, kryteria oceny. Balansują przy tym – trzeba przyznać, iż niezwykle sprawnie – na granicy sztuki i zgrywy, poważnego przesłania i zwykłego wygłupu. I tak od ponad trzydziestu już lat.
Narastające przez cały XX wiek, z mocą śnieżnej lawiny, wrzawa i zachwyt nad sztuką impresjonistów powinny w równym stopniu skłaniać do przemyśleń historyków sztuki jak i socjologów oraz psychologów. Francuzi zawsze potrafili swoje pomysły i produkty sprzedać światu jako coś niezwykłego i najlepszego. Udało im się z szampanem, Lazurowym Wybrzeżem, perfumami, udało i z malarstwem. Uczynili z impresjonistów najważniejszy ruch artystyczny w historii sztuki.