Rozmowa z Mohammadem Raadem deputowanym do Parlamentu Libańskiego z ramienia Hezbollahu (Partii Boga)
24 maja 2000 r. o godz. 6.25 rano ostatni izraelski żołnierz opuścił Liban i zamknął za sobą bramę w granicznym płocie. Bez oklasków i ogni sztucznych zakończyła się 18-letnia okupacja strefy buforowej, ale jak zwykle na Bliskim Wschodzie każdy dobry koniec ma swój wątpliwy początek.
Czy Pan Bóg wie, że ma na ziemi własną partię polityczną? Hassan Nasralla (na zdjęciu w środku), sekretarz Partii Allaha, czyli Hezbollah, jest o tym przekonany. W przemówieniach zawsze powołuje się na błogosławieństwo niebios. Kazania w meczetach, miotacze min i katiusze, frakcja w libańskim parlamencie i sto milionów dolarów płynących co roku z kasy irańskiego skarbu państwa wyniosły marginesowy ruch terrorystyczny do rangi czynnika politycznego, który postawił sobie za cel storpedowanie procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie.
Zaraz po wojnie Jom Kipur, w październiku 1973 r., gdy wojska izraelskie stały o sto km od Kairu, a front północny zbliżył się na odległość 60 km do Damaszku, twierdzono, że "teraz nawet orkiestra wojskowa Izraela może podbić Liban". Dziewięć lat później Izrael uderzył na Liban siłą wielu dywizji, broni pancernej i lotnictwa - wycofał się, ale pozostał w strefie buforowej i do dzisiaj nie może sobie poradzić z partyzantką Hezbollahu. Teraz mówi się już tylko o tym, jak wybrnąć z grzęzawiska.