Mamy rząd, dziewiąty w III Rzeczypospolitej! Koalicyjny gabinet Leszka Millera powstał rekordowo szybko, w większości też wiadomo, czego można się spodziewać po jego członkach. Tworzą go bowiem ludzie doświadczeni i sprawdzeni. To dobra wiadomość. Gorsza jest ta, że sam rząd wydaje się dużo lepszy niż porozumienie koalicyjne, które go stworzyło. Zawiera ono więcej ogólnych postulatów niż konkretnych ustaleń, a to nie najlepiej rokuje w niespokojnych czasach.
Koalicja SLD-UP-PSL stała się faktem. Gremia kierownicze obu partii zaakceptowały wstępne ustalenia i postanowiły wspólnie wyłonić rząd. Desygnowany na premiera Leszek Miller może rozpocząć pracę nad swym sejmowym exposé, które będzie pierwszą odsłoną rzeczywistych zamierzeń trzech partii i wyłonionego przez nie gabinetu. Godzina prawdy nadejdzie jednak dopiero wtedy, gdy pojawi się projekt budżetu firmowany przez nowy rząd.
To miała być era Leszka Millera, tymczasem powyborczy tydzień był wyraźnie erą Andrzeja Leppera. Względny sukces Samoobrony zdecydowanie przyćmił wysokie i bezdyskusyjne zwycięstwo SLD. Zwycięstwo, które nie dało jednak bezwzględnej większości w Sejmie, skutkiem czego wróciły sceny dobrze znane z przeszłości: oto sejmowe korytarze znów przemierzają trójki negocjatorów oblegane przez dziennikarzy.
Leszek Miller miał trzy cele: stworzyć szeroką lewicową koalicję, wygrać wybory, utworzyć rząd. Dwa pierwsze osiągnął, trzeci ma w zasięgu ręki. Z rzecznika PZPR-owskiego aparatu wyrósł na przywódcę socjaldemokracji, najsilniejszego ugrupowania politycznego. Czy z posła o dziwnym ironiczno-cynicznym uśmieszku i skłonności do rubasznych metafor wyrośnie mąż stanu?
Leszek Miller, przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej