Psychodelia i transowość tego sceniczno-wirtualnego świata nie porywa, tylko usypia.
Podczas gdy polski teatr staje się coraz bardziej dosłowny, przekonujący czy walczący, Garbaczewski tworzy w Starym Teatrze instalację migocącą znaczeniami i obrazami, puchnącą od słów i trudno uchwytną, ale też jakoś wciągającą.
Krzysztof Garbaczewski kontynuuje eksperymenty z łączeniem teatru z technologiami.
Garbaczewski wraca do tekstu datowanego na lata 384–372 p.n.e., w którym uczestnicy tytułowej uczty, mając – nie tylko w pamięci – trudy imprezy z poprzedniej nocy, postanawiają tym razem zamiast pijaństwu oddać się rozkoszy dysputy.
Ogląda się ten sceniczny miszmasz, niekiedy rysowany zbyt grubą kreską i wywołujący rechot na widowni, z niemal niesłabnącym zainteresowaniem i przyjemnością.
Pory, selery, buraki czy kapusta w kontekście wielkich słów o narodzie i artyście działają naprawdę odświeżająco.
Całość, choć niepozbawiona wad, ma pociągający klimat fałszywej nostalgii za jakimś rzekomo utraconym, a naprawdę nigdy nieistniejącym sensem.
Pokolenie 30-latków czekało na takie połączenie nostalgii z humorem, grami z popkulturowym kiczem i poczuciem nierzeczywistości.
Pomysł niezły, ale wykonanie nieznośnie pretensjonalne.
Przywołując konwencje teatralne z czasów Szekspira, twórcy pokazują, że klasyczny teatr nie zawsze wyglądał tak samo.