Na zewnątrz Polska prezentuje swoje zdecydowane, solidarne z NATO oblicze. Jednak kosowski konflikt mocno podzielił polskich polityków, przy czym różnią się w jego ocenie nie tylko lewica z prawicą - podziały przebiegają także w poprzek formacji. Najlepszym tego dowodem są: z jednej strony, emocjonalne, bezkompromisowo pronatowskie wystąpienie władz Unii Wolności, gdy niemal jedna czwarta jej wyborców ma w tej sprawie odmienne zdanie, a z drugiej - wizyta w Belgradzie czworga posłów SLD przy sprzeciwie wielu partyjnych kolegów.
Z Prisztiny dotarła wiadomość o śmierci Fehmiego Aganiego, przyjaciela i najbliższego politycznego doradcy prezydenta kosowskich Albańczyków Ibrahima Rugovy. Ten 66-letni profesor socjologii uważany był za polityka umiarkowanego, przeciwnika siłowych rozwiązań. Podczas negocjacji w podparyskim Rambouillet był jednym z głównych członków delegacji albańskiej.
NATO wyraźnie nie ma szczęścia. Ledwie udało się włączyć Rosję do wspólnej gry dyplomatycznej, samoloty Sojuszu pomyłkowo zbombardowały ambasadę Chin w Belgradzie. Nawet jeśli Chińczycy, drugie po Rosji wielkie mocarstwo potępiające interwencję NATO w Jugosławii, nie posuną się daleko w antyamerykańskich demonstracjach, to dyplomatyczne rozwiązanie konfliktu bałkańskiego znowu się oddaliło.
Od bez mała dwóch miesięcy NATO bombarduje Jugosławię. I jest to również nasza wojna, choć polskie bomby i rakiety nie spadają na "twarde" i "miękkie" cele w Serbii czy Kosowie. Statystujemy w dramacie, który na naszych oczach zmienia oblicze Europy i być może świata. Ta wojna dostarcza nie tylko cierpień bezpośrednim uczestnikom; jest także wielkim problemem moralnym i intelektualnym. Na całym świecie trwa wojna na słowa, zażarta dyskusja o tym, co się zdarzyło i jakie mogą być skutki tych wydarzeń.
W Belgradzie krąży anegdota o pewnym serbskim generale, który wpadł w furię widząc suszące się na tarasie własnego domu białe koszule. - Natychmiast je zdejmij - rozkazał żonie. - Gotowi pomyśleć, że kapitulujemy.
Współczesna wojna jest wirtualna, aseptyczna i przebiegle kłamliwa, a zabiega o sympatię publiczności jak sprzedajna dziwka, która wie, co pokazać, a co ukryć. Militaryści używają terminu "teatr wojenny". Ale dziś wojna jest teatrem w sensie telewizyjnym. Na bezpieczną odległość dla widza.
Najpierw święto popsuła wojna w Kosowie. A tuż przed obchodami - strzelanina w szkole w Littleton, w Kolorado, w której zginęło 15 uczniów. Od tego wydarzenia zaczynały się wszystkie dzienniki TV i wielogodzinne relacje na żywo, ociekające krwią. W przerwach pokazywano zniszczone budynki telewizji w Belgradzie. A w tle dziewiętnastu przywódców NATO, w rytm marsza, ściskało sobie dłonie.
Wojny w byłej Jugosławii to nie tylko zbrojne armie, opancerzone wozy bojowe i negocjatorzy z całego świata. To także rozklekotane autobusy, przewożące od południowej Macedonii po północną Chorwację ludzi, którzy wiedzą, co i gdzie kupić, aby potem - ku zadowoleniu wszystkich - sprzedać to z zyskiem. Wódka, papierosy, naboje - wszystko pójdzie.
W czwartym tygodniu działań NATO w Jugosławii - po 4,6 tys. lotów bojowych, wystrzeleniu 1,5 tys. rakiet i zrzuceniu 5 tys. ton materiałów wybuchowych, na co poszło w sumie 1,6 mld dolarów - to Slobodan Miloszević jest bliżej celu niż starająca się go powstrzymać armada Sojuszu. Ten cel to wysiedlenie Albańczyków z Kosowa.
Gdy parlament jugosłowiański podjął niedawno uchwałę o przyłączeniu do Związku Białorusi i Rosji, władze w Czarnogórze, połączonej federacją z Serbią, uznały, że ta decyzja ich nie dotyczy. Bunt malutkiej republiki, który narasta od kilku lat, może stać się zarzewiem kolejnego konfliktu z udziałem serbskich wojsk. Jeśli sprawdzą się zapowiedzi o puczu szykowanym przez Slobodana Miloszevicia przeciwko prezydentowi Czarnogóry Milo Djukanoviciovi, każdy scenariusz stanie się możliwy.