Im bliżej członkostwa Serbii w Unii Europejskiej, tym bardziej iskrzy w stosunkach z Kosowem. Serbscy politycy znów sięgają po wyklęte słowo: „wojna”.
Gorańska flaga: obramowana czernią zielona płachta, z której lewego dolnego rogu wysypują się w bezładzie symbole Palestyny, Nilu, półksiężyca, młotka, ołówka. Jest jeszcze imię Allaha.
Albańczyk Avni ma 26 lat i dużo szczęścia: rozkręca warsztat samochodowy. Ma wielu klientów Serbów. Kiedyś myślał, co robili na wojnie w Kosowie. Dziś już się nad tym nie zastanawia. Ale wokół niego aż kipi od nacjonalizmu: młoda republika szuka swego mitu założycielskiego.
„Prawo międzynarodowe nie zawiera zakazu ogłoszenia deklaracji niepodległości” – uzasadnił Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze wyrok w sprawie niepodległego Kosowa.
W walce z albańskim podziemiem jesteśmy bezradni, przyznają europejskie policje. I wskazują na Kosowo, bezpieczną przystań najsprawniejszej organizacji przestępczej na kontynencie.
Rok po proklamowaniu przez Prisztinę niepodległości po stronie zysków można zapisać z pewnością jedno: nie doszło do wojny domowej, choć tragedia była blisko
Rok temu, 17 lutego 2008 r., Kosowo uznało się za niepodległą republikę. Władze Serbii widzą w nim nadal swą prowincję autonomiczną. To kraj zbudowany na wrogości serbsko-albańskiej.
Do festiwalu okropności bałkańskich wojen lat 90. dochodzi kolejna: serbscy jeńcy byli przez Albańczyków zabijani po to, aby ich organy sprzedawać bogatym ludziom z Zachodu. Tylko czy to prawda?
Serbskie gazety prześcigają się w domysłach, kto wydał Karadżicia.