Dymy kadzideł, procesje, strojne szaty kapłanów, światła na grobach, kult świętych wizerunków, medaliki traktowane jak talizmany, błagalne i dziękczynne wota – to relikty prastarych kultów, które wchłonęło chrześcijaństwo. W polskim katolicyzmie przetrwało ich szczególnie dużo. Stanowią niemal o narodowej tożsamości. Tworzą barwną tradycję, ale czynią też Polskę czymś w rodzaju religijnego skansenu, w którym parlamentarzyści modlą się o deszcz albo chcą intronizować Chrystusa na króla Polski.
Adam książę Sapieha jako młody ksiądz przebywał we Francji w początkach XX w., kiedy to „najwierniejszą córę Kościoła” dławiło antyreligijne ustawodawstwo rządu Combesa; gdy toczył ją ciężki kryzys wiary i powołań, a świątynie pustoszały. Zgnębieni francuscy kapłani pytali Sapiehę, co polscy księża robią, że u nich kościoły są pełne. „Dzwonią” – padła słynna odpowiedź późniejszego kardynała.
Jak wysłuchują ludzkich zwierzeń spowiednicy, psychoterapeuci, wolontariusze?
Jak co roku księża pukają do domów polskich katolików, chodząc po kolędzie. Aż wizyty duszpasterskie zbiegły się z dramatycznymi wydarzeniami wokół arcybiskupa Stanisława Wielgusa. Siłą rzeczy stały się dla Kościoła czymś w rodzaju doraźnego sondażu opinii publicznej.
Podobnie jak w Polsce i czeska prawica atakuje swoich biskupów, zarzucając im tchórzliwe unikanie tematu rozliczeń z przeszłością. Na tym bezpośrednie podobieństwa się kończą.
Andrzej Micewski był cenionym publicystą i historykiem – to wiedzieliśmy; chciał też być graczem w pierwszej lidze politycznej PRL – to wynika z ujawnionych ostatnio akt SB. Przypadek ten stawia generalne pytanie: czy opłacało się pod znakiem krzyża wejść do gry z komunistami? Bo nie ulega wątpliwości, że ta polityczna pokusa stanęła przed wieloma działaczami katolickimi w kilku legalnych organizacjach.