Od 17 września trwają regularne bombardowania Czeczenii. Początkowo celem nalotów były tereny graniczące z Dagestanem, wkrótce stała się nim stolica, Grozny, oraz infrastruktura gospodarcza i komunikacyjna zbuntowanej republiki: telewizja, drogi, rafinerie ropy. 1 października granicę administracyjną Czeczenii przekroczyły kolumny federalnych wojsk pancernych i zainstalowały się w jej północnych rejonach.
Ledwie 10 lat temu Morze Kaspijskie było rosyjskim jeziorem, jedynie z kawałkiem brzegu kontrolowanym przez Iran. Dzisiaj to miejsce przykuwa uwagę wszystkich strategów globu i większości gigantów sektora energetycznego. Pojawiają się nowi/starzy gracze: wielkie korporacje, Turcja, Iran, USA. Zakaukazie i Azja Środkowa, które miały po rozpadzie Związku Radzieckiego - niespełna 8 lat temu - pozostać na zawsze wyłączną strefą wpływów Rosji, wybijają się na faktyczną niezależność od Moskwy. Tak się kurczy Imperium.
Kilkuset islamskich bojowników z Czeczenii przeprawiło się przez granicę do sąsiedniego Dagestanu, zajęło dwie wioski i ogłosiło kompletną niezależność od Rosji oraz dżihad - świętą wojnę. Czeczeński prezydent Asłan Maschadow zaręczył, że nie ma tam żadnych jego ziomków, że wojnę Rosji wydała dagestańska islamska rada rewolucyjna Szura. W stolicy Dagestanu Machaczkale ogłoszono, że żadna Szura nie istnieje, napastnicy przyjechali zza granicy, wszystko zmyślono. Ale wojny nie zmyślono. Ludzie giną naprawdę.
Parlament gruziński uchwalił ustawę uprawniającą posłów do dożywotniego posiadania i noszenia broni. Prezydent Eduard Szewardnadze ustawy nie podpisał, dworując sobie, że jemu w takim razie przysługiwałby granatnik przeciwpancerny. Nie zmieniło to obowiązującego na Zakaukaziu podstawowego kanonu gry politycznej: kto szybszy, ten lepszy.