Wyszło na jaw, że za zabójstwem irańskiego fizyka jądrowego Mohsena Farikzadeha stało komando agentów Mosadu. Izrael ostrzega, że może się zdecydować na interwencję zbrojną.
Irańczycy liczą na zmianę w Białym Domu. A Donald Trump na zmianę reżimu ajatollahów. A jeśli wszyscy się przeliczą?
Zdaje się, że możemy odetchnąć z ulgą. Ani USA, ani Iran nie chcą kolejnej wojny na Bliskim Wschodzie. Donald Trump przemówił z pozycji siły, ale nie groził wprost dalszym jej użyciem.
Ostrzał dwóch baz pociskami balistycznymi to nowy poziom konfliktu. Skala strat w ludziach i wyrządzonych szkód na razie jest nieznana. Od niej będzie zależeć reakcja USA i dalszy bieg wydarzeń.
W nocy z wtorku na środę amerykańska baza lotnicza Ain Al-Asad w Iraku i lotnisko wojskowe Irbilu w Kurdystanie zostały ostrzelane pociskami wystrzelonymi z terytorium Iranu.
Prezydent Duda najpierw milczał, a potem zwołał Radę Gabinetową. Posiedzenie zakończyło się oczywistą konstatacją premiera Morawieckiego, że każda iskra może doprowadzić do niekontrolowanego wybuchu.
Na kopułę meczetu Jamkaran w Ghom, świętym mieście szyitów i najważniejszym ośrodku religijnym w kraju, wciągnięto czerwoną flagę – symbol przelanej krwi, męczeństwa i zemsty. Na odwet Iranu w napięciu czeka teraz cały świat.
Irański odwet na USA lub ich sojusznikach wydaje się nieuchronny, a może dzielą nas od niego zaledwie godziny. Od skali reakcji na bezprecedensowy zamach na gen. Sulejmaniego zależy wybuch kolejnej wojny na Bliskim Wschodzie.
Republikański senator Lindsey Graham, zausznik Trumpa w Kongresie, nazwał Iran „rakiem Bliskiego Wschodu”. Ale rak przeszedł w fazę krytyczną przez prezydenta USA i grozi przerzutami na cały region.
Nikt nie ma wątpliwości, że reżim w Teheranie odpowie na ten atak. Nie może sobie pozwolić na bierność wobec fali gniewu i oburzenia w kraju.