W minionym tygodniu premier Jerzy Buzek otrzymał kolejne wyróżnienia: "Krzesło Roku" tygodnika "The Warsaw Voice" i Wiktora, przyznawanego telewizyjnym gwiazdom. W styczniu odebrał tytuł "Człowieka Roku" tygodnika "Wprost". Te medialne nagrody zbiegły się w czasie z coraz gorszymi dla rządu i premiera wynikami sondaży opinii publicznej. Żaden gabinet od 10 lat nie miał tak złych notowań, a i sam premier - choć wciąż bardziej popularny od swego rządu - uzyskuje ostatnio wyniki na poziomie "schyłkowego" Waldemara Pawlaka. Po raz pierwszy, odkąd Jerzy Buzek objął stanowisko szefa rządu, koalicyjni politycy głośno rozważają, czy oczekiwana rekonstrukcja rządu nie powinna objąć także osoby premiera.
Dawna PRL-owska władza miała swoje wszechwładne Biuro Polityczne KC PZPR. Dziś w strukturach władzy istnieją tzw. gabinety polityczne - premiera, ministrów i szefów urzędów centralnych. Powstały jeszcze w czasach koalicji SLD-PSL, w 1996 r., i przechowały się przy nowej władzy. Je także powinna objąć planowana niedługo operacja odchudzania administracji centralnej.
Obchodzimy właśnie pierwszą rocznicę nawoływań do rekonstrukcji gabinetu premiera Buzka. Dziś, po serii rolniczych protestów, wobec zbuntowanej służby zdrowia i nacierającej opozycji, najniższych od 10 lat notowań rządu RP, rekonstrukcja wydaje się jedną z niewielu szans ucieczki do przodu, odzyskania przez koalicję i premiera politycznej inicjatywy.
Strajk służby zdrowia uświadamia powagę zagrożeń nie tylko dla życia pacjentów, lecz także dla funkcjonowania państwa. Z kolejnych branżowych protestów wyłaniają się problemy prawne, dla których nie widać skutecznego, praktycznego rozwiązania. Protestujący dochodzą swego - jak jednak i do kogo mają adresować swe roszczenia ludzie poszkodowani przez protesty? Cóż nam po konstytucyjnych gwarancjach naszych praw, skoro okazują się one martwą literą?
Rząd podpisał porozumienie z organizacjami rolników. Zaakceptowały je kółka rolnicze i Solidarność RI. Tekst umowy podarł publicznie szef Samoobrony wzywając następnie rząd do dymisji, a Sejm do samorozwiązania. Lepper otwarcie nawołuje do rewolty i marszu chłopów na Warszawę.
Pierwsze tygodnie nowego roku pełne były rozczarowań. Wprawdzie rytm zajęć codziennych izolował mnie od spraw publicznych, bo prowadzę życie eremity, oddzielony od świata błogosławionym lękiem starości, który nakazuje skupiać się wyłącznie na tym, co człowiek uważa za najważniejsze, ale jednak nie mogę się do końca wyzwolić z dawnych nawyków i wciąż ulegam rozmaitym irytacjom. Bierze się to z nieuleczalnej choroby na Polskę.
Pierwsi zaprotestowali w tym roku anestezjolodzy. Nie trzeba było czekać długo, a na drogach pojawiły się rolnicze blokady. Na 10 lutego strajk zapowiedziała zbrojeniówka, na 19 lutego lekarze, w połowie miesiąca decyzję o formach protestu podejmie Związek Nauczycielstwa Polskiego. Chłopi okupowali jeszcze Ministerstwo Rolnictwa, a odlewnicy Ministerstwo Pracy. Przed urzędami wojewódzkimi zaczęły stawać pikiety i wiecowały wiece.
Nie dlatego, że Unia miała szczególną wolę opuszczenia Akcji. Przy tak zmasowanym ataku Unii, rozpisanym na wiele nie zawsze składnych głosów, wydarzenia mogły po prostu wymknąć się spod kontroli. Gdy pada wiele ostrych słów, zawsze może paść to ostatnie, po którym nie będzie już odwrotu bez całkowitej utraty twarzy. Dlatego mijający kryzys uznać wypada za najpoważniejszy z dotychczasowych.
Na kilkanaście godzin przed rozpoczęciem Nowego Roku premier powołał 14 wojewodów. Dwa stanowiska, wojewodów lubuskiego i świętokrzyskiego, czekają na obsadzenie, gdyż lokalne struktury AWS nie mogą uzgodnić kompromisowych kandydatów. Pełną pulę wojewódzką zgarnęła Akcja. Unii Wolności, mającej aspiracje do kilku stanowisk, pozostały stanowiska wicewojewodów i stwierdzenie, że wyboru dokonał premier i to on bierze pełną odpowiedzialność.
Polską rządzą związki zawodowe. Tak mówi nawet Lech Wałęsa, twórca potęgi i mitu Solidarności. Poza Polską nie ma drugiego kraju europejskiego, w którym działacze związkowi stanowiliby trzon władzy wykonawczej i parlamentu. A jednocześnie związki zawodowe ani na chwilę nie przestają walczyć z rządem, innymi związkami, a nawet same ze sobą, czego symbolem jest przemarsz Mariana Krzaklewskiego na czele wielkiej demonstracji antyrządowej czy zażarty konflikt między Solidarnościami poczty i telekomunikacji. Dziś protestuje zbrojeniówka i anestezjolodzy, głodują górnicy, akcją nieposłuszeństwa grożą związkowcy z telewizji publicznej, kolejarze właśnie zmusili do dymisji ministra transportu, a stolicę znów najechał Andrzej Lepper z kolegami z innych organizacji rolniczych. Nie dość na tym: związki zażądały prawa do opiniowania budżetu państwa, co byłoby oczywistym wtargnięciem w kompetencje rządu i Sejmu. Władze polityczne, i to nie tylko obecna ekipa Solidarności, wydają się być onieśmielone potęgą związkową. Jakże bowiem powiedzieć, że "protest społeczny" może być przejawem bezwstydnego egoizmu; jak wysłać policję przeciwko "zdeterminowanym rolnikom i robotnikom" paraliżującym miasto, jak pociągnąć do odpowiedzialności organizatorów nielegalnych strajków, skoro po drugiej stronie są koledzy-związkowcy, a ponadto można narazić się na zarzut, że kiedyś to samo robili komuniści?