Dni narodowej żałoby dały nam wiele wskazówek. Wśród nich jedną, adresowaną do polityków: dobrze nam było, kiedy was nie było.
W pierwszym ujęciu filmu „Karol – człowiek, który został papieżem” widać Katedrę na Wawelu, w drugim – dzwonnicę i młodych ludzi pociągających za sznury. Wśród nich jest tytułowy bohater. Właśnie wybuchła wojna.
W Chodakowie stoi z wyciągniętymi w górę rękami. W Łowiczu ciągnie za sobą ciężar, który dopiero po dłuższym patrzeniu okazuje się rybacką siecią.
Śmierć i pogrzeb Jana Pawła II, wydarzenie przecież spodziewane, przerosło wszelkie wyobrażenia. Mało kto mógł przypuszczać, że świat ruszy na rzymską pielgrzymkę. My, Polacy, wiedzieliśmy wcześniej, że mamy wielkiego rodaka. Czy przypuszczaliśmy, że aż tak wielkiego?
Rankiem okolice placu Garibaldiego pustoszeją. Zakochane pary, które spędzają tu noce na całowaniu, piciu wina i słuchaniu hiphopowych serenad, wreszcie wsiadają na skuterki i jadą do domów. Zostają tylko pielgrzymi.
Jan Paweł II umierał tak, jak chciał – wśród przyjaciół. Niemal samych Polaków. Teraz, gdy cały świat pożegnał już Papieża, z Watykanem żegnają się ci, którzy trwali przy nim najwierniej.
W dniu śmierci Papieża do katedry w Kolonii ściągnęło 5 tys. ludzi. W tym samym czasie w Berlinie do katedry św. Jadwigi przyszło 500 osób. Trudno żałobę w Polsce po śmierci Jana Pawła II porównywać z reakcją w Niemczech, kraju reformacji, rebelianckich teologów i coraz bardziej pustych kościołów.
Dla kinomanów Piotr Adamczyk jest Chopinem z filmu „Chopin. Pragnienie miłości”, telewidzowie znają go jako Jerzego Kozerskiego z telenoweli „Na dobre i na złe”, teatromani zaś pamiętają choćby jako Artura z „Tanga”. Wkrótce telewizja włoska (a później inne) pokaże dwuczęściowy film „Karol. Historia człowieka, który został papieżem”, w którym wcielił się w postać młodego Karola Wojtyły.