Założę się, że nikt lub prawie nikt z państwa nie słyszał nigdy o Huguette Clark.
W zamieszaniu wokół seksafery Dominique’a Strauss-Kahna przemknęła cicho wiadomość o innym francuskim skandalu.
Gdybym chciał napisać złośliwy felieton o tym, jak poeta Wencel obchodzi rocznicę („tę rocznicę”), zacząłbym może tak: „W przeddzień pierwszej rocznicy katastrofy smoleńskiej wkłada czarną koszulę, zapala świecę w oknie i wyciąga z biblioteki »Księgi narodu i księgi pielgrzymstwa polskiego«”.
Opisuje trudną relację dominującego ojca geniusza z delikatnym, przytłoczonym, jakby pozbawionym woli życia synem.
Drużyna polska nie zdobędzie może pucharu Euro 2012, bo piłkę, poza tym, że okrągłą, mamy dość mizerną – ale są za to duże szanse, że wygramy Światowe Mistrzostwa w Narzekaniu, Utyskiwaniu i Jojczeniu.
Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach: jeśli nie pamiętało się zawczasu o zakupach, to w weekend trzeba iść aż na Nowy Świat.
Było ostatnio o Cesarsko-Królewskiej nudzie, a teraz będzie o smutku, melancholii, spleenie czy – zważywszy na język urzędowy połowy cesarstwa – weltszmercu.
Utarło się jakoś w Polsce – chyba za sprawą krakowskich kawiarniano-restauracyjnych propagandzistów – że Cesarsko-Królewskie Austro-Węgry, kraina czeskiego piwa i węgierskiego tokaju, Szwejka i Zielonego Balonika, a nade wszystko dobrotliwego, obsranego przez muchy Najjaśniejszego Pana, były oazą spokoju i mieszczańskiej Gemütlichkeit.
Czas jakiś temu pisałem tutaj – ot tak, bez przyczyny – o Bernarrze Macfaddenie, ojcu kosmotarianizmu, kulturystyki i pompki do penisa. Dziś będzie o innym zapomnianym bohaterze przeszłości, ale tym razem z całkiem konkretnego powodu.
Wielu ludzi powiedziałoby o sobie: „Lubię podróżować”. Ja również.