Wysyłając żołnierzy do Iraku liczyliśmy na kontrakty dla polskich firm. Dziś jedyną, która coś tam sprzedaje, jest Bumar. Inni uciekli. Kiedy wrócą, może być za późno.
Rozmowa z prezydentem Iraku Ghazim Adżilem Al-Jawerem
Noc w mieście nie należy do spokojnych – słychać strzały, wybuchy moździerzowych pocisków, przelatują amerykańskie helikoptery. Jednak żyć trzeba, a w ciągu dnia – jeżeli nie zwracać uwagi na druty kolczaste, posterunki wojskowe i olbrzymie korki – można nawet zapomnieć o trwającej wojnie.
Miesiąc temu o uwolnienie porwanego w Iraku Jerzego Kosa modlił się cały kraj, a przedstawiciele władzy wyrażali szczere zaniepokojenie jego losem. Dzisiaj smutno mu, bo dotąd żaden z nich nie zadzwonił i zwyczajnie nie zapytał: panie Jurku, jak się pan czuje?
Irak: koniec okupacji, początek czego?
Polskie wojsko przez dziesięciolecia nie powąchało prochu. Teraz już drugi rok tysiące polskich żołnierzy zdobywa doświadczenie na prawdziwej wojnie – w Iraku i Afganistanie. Z raportów wynika, że nasza armia słabo się do niej nadaje.
Prywatyzacja wojny, jak widać na przykładzie Iraku, staje się dziś zjawiskiem normalnym, ale mało znanym. W 1991 r. na pięćdziesięciu żołnierzy przypadał w Zatoce Perskiej jeden najemnik, dziś jest ich tam nawet 40 tys. I tylko w ciągu ostatnich dni zginęło osiemdziesięciu, w tym dwóch Polaków.
Kiedy Jordańczyk Zarquawi odpiłowuje głowę amerykańskiego cywila, nie dziwimy się już tak bardzo. Oni – barbarzyńcy i fanatycy – są pozbawieni ludzkich uczuć. Po to jednak, by „ich” zbrodnie były oczywiste, my musimy świecić przykładem. Więc jak wytłumaczyć okrucieństwo amerykańskich żołnierzy?
Prezydent George Bush prowadzi dwie wojny: w Afganistanie i w Iraku. Afganistan, który jest dla najeźdźców krajem trudniejszym od Iraku, udało mu się opanować. W Iraku ma dziesięć razy więcej sił i dziesięć razy więcej problemów.