Gdyby z dziesięciu demokratycznych kandydatów na prezydenta złożyć jednego, może wygrałby z George´em Bushem.
George Bush powiedział w Anglii rzeczy ważne dla Europy i świata. Ale zagłuszyły go bębny i gwizdy w Londynie i eksplozje w Stambule.
Zaczęło się pierwsze wielkie ideologiczne starcie XXI w.
Bush wyróżnił Polskę, ale chce sojuszu z całą Europą
Prezydent Bush nie znosi przypominania, czyim jest synem i nie cierpi słowa „dynastia”. Bushowie jednak tak właśnie są postrzegani – jako najpotężniejszy w USA klan rodzinny, w którym władza przechodzi z pokolenia na pokolenie.
Amerykanie nazwali Chiraka „łysiejącym pigmejem odgrywającym rolę Joanny d’Arc”, a Francuzi Busha „prostackim kowbojem, niebezpiecznym dla całego świata”. Wymianie złośliwości towarzyszą zgryźliwe uwagi o Polsce i „nowej” Europie jako o ministrantach Ameryki.
W czasie ostatnich wyborów prezydenckich niektórzy aktorzy grozili, że jeżeli George Bush zamieszka w Białym Domu, to wyjadą z Ameryki. Wprawdzie nie wyjechali, ale dokuczają swemu prezydentowi. Dając mu do zrozumienia, że zdecydowanie nie jest Billem Clintonem.
Chodzi w kowbojskich butach i przekręca obce wyrazy, ale Ameryka ufa takim jak on.
Gwiazda George’a W. Busha przygasa. Opozycja w Kongresie nie zostawia na nim suchej nitki. Ale sama ma kłopoty z wyłonieniem przywódcy.
Wizyta polskiego prezydenta obfitowała w momenty miłe i symboliczne. Aleksander Kwaśniewski w lot uczył się Ameryki, a prezydent Bush dawał do zrozumienia, że chce w nim widzieć lidera „nowej Europy” – tej, która bez wahania poparła wojnę z terroryzmem i demokratyczny kapitalizm. Czy wielki osobisty sukces polskiego przywódcy uda się przekuć w sukces całego kraju?