Kiedyś były ofiarami, teraz w światach zniszczonych nuklearną wojną lub katastrofą klimatyczną coraz częściej odgrywają pierwszoplanowe role. Jak Furiosa, wojowniczka z dzikiego uniwersum „Mad Maxa”.
W hollywoodzkich filmach narracja katastroficzna przegrywa ostatnio z apokaliptyczną. Choć są to obrazy fikcyjne, ta zmiana powinna nas bardzo niepokoić.
Twórcy kina katastroficznego postępują na ogół sztampowo. Wiadomo, że historyjka fabularna stanowi tylko pretekst do zaspokojenia ciekawości, jak to jest podczas trzęsienia ziemi, wybuchu wulkanu czy szalejącego tornada.
Wydarzenia w Londynie wzmogą zainteresowanie filmem „World Trade Center” Olivera Stone’a, który właśnie wszedł na ekrany w USA. Chociaż nie jest to film o terroryzmie, ale o ludziach, którzy w sytuacji ostatecznej próby stanęli na wysokości zadania.
Psychologiczny efekt katastrofy: kino korzysta z niego, jak żaden inny gatunek, odkąd tylko ono istnieje. Wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi, powodzie, trąby powietrzne, rezultaty eksplozji atomowej, zagrożenie przez meteoryt, najazd kosmitów; nie ma sezonu, byśmy nie mieli okazji do spotkania się z podobnymi klęskami. Bierze się to z charakteru kina jako seansu psychoanalitycznego w ciemnej sali.
Bruce Willis, krótko ostrzyżony i o spojrzeniu zawsze zdecydowanym, jeszcze raz ocalił nasz świat, według moich obliczeń po raz piąty, i okazał się najwybitniejszym w historii kina zawodowym ratownikiem ludzkości od zagłady, tym razem w superprodukcji "Armageddon".