Blues i jego fani nie mają w Polsce łatwego życia. To nisza. W ostatnich latach bluesa słychać jednak częściej, i to na światowym poziomie. Tyle że nie jest to zasługą mediów ani przemysłu rozrywkowego.
Artur Rojek, wokalista zespołu Myslovitz, organizuje w rodzinnych Mysłowicach Off Festival. Odradza się też Jarocin, przybywa fanów festiwalu rockowego w Węgorzewie, niedawno tryumfował Owsiakowy Woodstock. Alternatywa łapie drugi oddech.
W stolicy jest Warszawska Opera Kameralna i Festiwal Mozartowski. Świdnica też ma operę kameralną i festiwal, tyle że bachowski. Trochę skromniejszy, ale przecież i miasto mniejsze.
Po jedenastu latach mieszkańcy Jarocina postanowili sami wskrzesić legendarny rockowy festiwal. Tak długa przerwa to szmat czasu: wyrosło pokolenie, które nie kuma PRL.
Takiego wysypu imprez z muzyką dawną, jak tego lata, jeszcze nie było. Zaskakująco wielu słuchaczy, także młodych, gotowych jest dla starych instrumentów i nut poświęcić czas ze swoich wakacji.
Bill Laswell i John Zorn, gwiazdorzy tegorocznego festiwalu Warsaw Summer Jazz Days, pokazują, że wszystko jest możliwe. Wszystko jest jazzem. Wszystko można zapożyczyć. Wszystko da się sprzedać.
Biedna jest współczesna młodzież. W sensie dosłownym i przenośnym. Większość nie ma pieniędzy na wakacje marzeń, a kiedy już uda się uzbierać trochę grosza, wyrwać spod rodzicielskiej kurateli, spakować namiot i znaleźć wśród kilku tysięcy takich samych, to wychodzi na jaw, jak bardzo współczesnemu młodemu pokoleniu brakuje spoiwa.
– Do dziś nie wiem, co się stało – przyznaje Elżbieta Penderecka, rozgoryczona postawą prezydenta Krakowa, nierzetelnością prasy relacjonującej konflikt wokół festiwalu jej męża i publicznym milczeniem tych, którzy ją zawsze popierali. Nie wyklucza, że akcja pozbycia się jej z Krakowa była planowana od dłuższego czasu przez ludzi, którzy nie potrafili pogodzić się z sukcesem, jaki odniosła. Tymczasem pod Wawelem wiele osób świętuje obalenie dyktatury i nieśmiało liczy pieniądze, które miasto dzięki temu zaoszczędzi.
Miało być odświętnie, wyszło... zwyczajnie. 40 festiwal opolski nie był ani gorszy, ani lepszy od poprzednich edycji. Kolejny raz sprawdziła się formuła koncertów plenerowych (hip-hop plus muzyka klubowa) i tak jak pięć lat temu weterani sceny pokazali, że nie należy pochopnie wysyłać ich na emeryturę.